Zygzakiem po Beskidach Zachodnich, czyli od Ustronia do Tyli
: 2016-10-07, 22:39
To będzie kolejny mój staroć na tym forum. W dodatku nie w mocno wyblakłych kolorach przeźroczy sprzed trzech przeszło dekad, lecz przede wszystkim w tonacji czarno-białej i dosyć mocno "uziarnionej". Przebłyski wyżej wymienionych barw NRD-owskiej diapozytywowej fotograficznej błony ORWO będą naprawdę nieliczne.
Na początek moich wywodów może wyjaśnię, skąd wziął się ten fotograficzny mix? Skąd ta zdecydowana przewaga czarno-białych fotek i tylko skromna reprezentacja czegoś, co można nazwać fotografią barwną? Na swoją dwutygodniową samotną beskidzką wędrówkę we wrześniu 1983 r. zabrałem ze sobą aż dwa aparaty fotograficzne. Ale czy na pewno były to aparaty? Gdy podam ich nazwę, to wiele osób, zorientowanych w przebrzmiałej już technice fotografii analogowej, z pewnością mocno się skrzywi... albo serdecznie uśmiechnie. Radziecka "Smiena 8M" i NRD-owskie "Certo KN35" to raczej "urządzenia aparatopodobne", nie zaś porządne kamery fotograficzne do robienia perfekcyjnych technicznie zdjęć. Gdzież im było do wschodniniemieckich Pentaconów czy Praktik, czy nawet radzieckich Zenitów, że wymienię tylko te topowe marki, produkowane w ówczesnych krajach tzw. demokracji ludowej. No cóż - mojej ówczesnej studenckiej kieszeni nie stać było ani na żaden z modeli Zenitów, ani tym bardziej na Prakticę. O tych modelach z najwyższej "socjalistycznej" półki mogłem wtedy jedynie pomarzyć i ... odkładać na ewentualny ich zakup zarabiane na archeologicznych studenckich chałturach pieniądze.
Pora więc teraz odpowiedzieć na pytanie, dlaczego miałem aż dwa aparaty? Czyżbym obawiał się, że któryś z nich "padnie" na trasie i pozostanę bez sprzętu. Taki scenariusz raczej nie wchodził w rachubę - były to urządzenia tak proste (jedynie mechanika, żadnej elektroniki), że nic nie miało prawa się w nich zepsuć. Powód zabrania dwóch aparatów był prozaiczny. Wewnątrz aparatu niemieckiego (czyli w Certo) miałem jeszcze końcówkę niewykorzystanego w pełni podczas sierpniowej włóczęgi po rumuńskich Karpatach filmu "slajdowego". Szacowałem, że może być tam jeszcze z dziesięć klatek, czyli niespełna jedna trzecia 36-klatkowej błony. Postanowiłem więc dokończyć ten film właśnie w Beskidach. Jednocześnie chciałem mieć fotograficzną kronikę z przejścia beskidzkiego "na papierze". Od początku do końca, czyli od Ustronia w Beskidzie Śląskim do leżącego na granicy Beskidu Sądeckiego i Niskiego Tylicza. Dlatego też wziąłem na wędrówkę swoją starą Smienę, kupioną mi przez Rodziców jeszcze w moich wczesnolicealnych latach, która miała służyć do rejestracji czarno-białych wspomnień.
Przestawienie się z Paringu, Gór Lotru i Cindrel na nasze Beskidy nie było takie proste. Z Rumunii wróciliśmy do Polski 27 lub 28 sierpnia. Kilkanaście dni spędziłem na wykopaliskach na wrocławskim Ostrowie Tumskim i tylko dwukrotnie, w ciągu trzech tygodni, znalazłem okazję, aby wyskoczyć gdzieś "za miasto" na jednodniowe wycieczki. Raz były to najbliższe okolice moich rodzinnych Świebodzic, czyli Pogórze Wałbrzyskie i okolice zamku Cisy, drugi raz wybrałem się nieco dalej (Góry Wałbrzyskie i nieco dłuższa wycieczka z Marciszowa przez Krąglak i Trójgarb do Szczawna Zdroju). Dopiero około połowy września zatęskniłem za czymś dłuższym i... trochę od Sudetów Środkowych wyższym. Koniec studenckich wakacji niebezpiecznie się zbliżał. Na szczęście wtedy, w 1983 r., 1 października wypadał w sobotę, a zatem zyskałem w ten sposób dwa cenne dni, gdyż inauguracja roku akademickiego - a studentem "musiałem" być pilnym (było nas na roku tylko siedmioro, więc absencja jednej nawet osoby to brak kilkunastu procent stanu osobowego) - przesunięta została na poniedziałek 3 października. Te dwa dni podarowane mi przez kalendarz były szczególnie cenne, gdyż na realizację mojego ostatniego górskiego celu w wakacje 1983 roku potrzebowałem dwóch pełnych tygodni - 14 dni spędzonych w górach. Nawet dnia mniej - dokładnie 14 dni.
Cóż to był za cel?
Zdobywałem wtedy Górską Odznakę Turystyczną. Popularną odznakę GOT oraz wszystkie stopnie małej odznaki (brązową, srebrną i złotą małą GOT) zdobyłem szybko, w najkrótszym określonym w regulaminie czasie. Małą złotą otrzymałem w 1981 r. i rok później, w 1982 r., zaczęły się dla mnie schody. Nie mogłem wtedy zdobyć pierwszego stopnia dużej GOT-ki, ponieważ albo w lecie siedziałem albo na wykopaliskach, albo w Tatrach (tam dużej brązowej odznaki GOT nie można było zdobywać), albo wreszcie w Karpatach rumuńskich (dwutygodniowy sierpniowy obóz w Retezacie). Nie miałem zatem już czasu na dwa nieprzerwane przejścia w polskich górach, trwające minimum siedem dni każdy. A tylko w ten sposób mogłem - w świetle obowiązującego wtedy regulaminu GOT - zdobyć dużą brązową Górską Odznakę Turystyczną.
Zdobycie dużej brązowej odznaki GOT stało się więc moim celem w 1983 r. W lipcu miesiąc wykopalisk (też właściwie "prawie" w górach, gdyż w Gilowie na Wzgórzach Niemczańskich), w sierpniu Rumunia, pozostał mi więc tylko wrzesień. Wrzesień z wykopaliskami na Ostrowie Tumskim w pierwszej połowie miesiąca i z Beskidami w dwóch ostatnich jego tygodniach.
Trzeba więc było najpierw ustalić trasę mojego przejścia. Najpierw pytanie, gdzie w ogóle zdobywać tę GOT-kę? Regulamin dzielił (i tak jest do dzisiaj, mimo kilku modyfikacji regulaminu) polskie góry na osiem grup. Grupa I do Tatry i Podtatrze polskie, i ta grupa ze względów regulaminowych odpadała (wędrówki po Tatrach "nie liczyły się" na dużą brązową GOT), podobnie grupa VIII, czyli Góry Świętokrzyskie (znajomością tych gór musieli wykazać się m.in. zdobywcy dużej srebrnej GOT). Swoją wędrówkę po polskich górach musiałem więc odbyć w dwóch innych (spośród sześciu) grupach górskich. Do wyboru miałem grupy górskie od II do VII. Grupa II to zachodnia część Beskidów (Beskid Śląski, Mały, Żywiecki), grupa III to nasze Karpaty leżące nieco bardziej na wschód (Gorce, Beskid Wyspowy, Sądecki, Pieniny, zachodnie peryferie Beskidu Niskiego i przyległa część Pogórza Karpackiego), grupa IV to Beskid Niski i sąsiadujący z nim od północy fragment Pogórza, grupa V to Bieszczady, Góry Sanocko-Turczańskie i Pogórze Przemyskie, grupa VI obejmuje zachodnią część Sudetów (od Gór Izerskich do Gór Wałbrzyskich), i wreszcie grupa VII to wschodnia część Sudetów (góry Ziemi Kłodzkiej, Góry Opawskie i Przedgórze Sudeckie).
Co z tego zatem wybrać? Od razu odrzuciłem sudeckie grupy VI i VII. Wydawało mi się wtedy, że już je dobrze poznałem (w tej chwili - po trzydziestu przeszło latach - śmieję się na myśl, jak bardzo się wtedy myliłem), nie chciałem więc z ciężkim plecakiem przez kilkanaście dni wędrować po dobrze mi znanych i obchodzonych trasach i w dodatku w połowie przejścia przechodzić - być może - przez moje rodzinne miasto (Świebodzice są jednym z proponowanych punktów końcowych VI grupy górskiej). Zrezygnowałem też, z ciężkim sercem, z beskidzkoniskich i bieszczadzkich grup IV i V. Dojazd w góry i powrót mógłby pochłonąć zbyt dużo czasu, którego aż tak wiele nie miałem. Pozostały więc grupy II i III, czyli klasyczne, w ujęciu Kazimierza Sosnowskiego, Beskidy Zachodnie (tu przypomnę, że jego legendarny, wydany w Krakowie w 1914 r., "Przewodnik po Beskidzie Zachodnim", zawiera podtytuł "Od Krynicy po Wisłę łącznie z Pieninami i terenami narciarskimi").
Trochę te tereny znałem z wcześniejszych, nielicznych zresztą, wycieczek. Ale to "trochę" jest zdecydowanie na wyrost (kiedyś nawet na nieistniejącym już praktycznie Forum Beskidzkim zamieściłem nawet mini-relację z jednego z moich beskidzkich przejść sprzed wielu lat - była to dwudniowa wędrówka po Beskidzie Wyspowym i Beskidzie Średnim - http://www.beskidzkie.fora.pl/beskid-ma ... ,5423.html ). Teraz mogę powiedzieć, że Beskidy Zachodnie poznałem "tak trochę" dopiero właśnie podczas mojej wrześniowej wędrówki w 1983 r. Później co najwyżej tę znajomość nieznacznie pogłębiłem.
Wiedziałem już, gdzie mniej więcej będę w drugiej połowie września, ale trzeba było wstępnie opracować przynajmniej ramowo trasę przejścia. Wydawałoby się, że jeżeli wspomniano tu już osobę Kazimierza Sosnowskiego, to najłatwiej i najprościej przejść zachodnią część Głównego Szlaku Beskidzkiego, którego patronem jest właśnie prof. Sosnowski. Wystartować z Ustronia i przejść do Tylicza koło Krynicy. Nie bawić się w opracowywanie jakichś ekstra wariantów tylko po prostu iść sobie od jednego drzewa z wymalowanym znakiem czerwonego szlaku do następnego. Jednak nic z tych rzeczy! Regulamin GOT był wtedy tak skonstruowany, że osoby przemierzające non-stop GSB żadnej dużej odznaki GOT nie byłyby w stanie zdobyć (podobnie zresztą, jak i w przypadku Głównego Szlaku Sudeckiego)! Taki sposób na zdobycie dużej odznaki GOT byłby, zdaniem twórców odznaki, zbyt prosty. Nie nudny, ale właśnie zbyt prosty. Warunkiem zdobycia odznaki było bowiem "kombinowanie" na trasie, przeskakiwanie ze szlaku na szlak, niekiedy wędrówka poza szlakiem, wykazanie się umiejętnością korzystania z map, układanie indywidualnych, własnych wariantów przejścia. Takie podejście do idei dużej odznaki GOT powodowało, że trasy realizowane przez różnych zdobywców odznaki często bardzo się od siebie różniły. Może przemawia przeze mnie subiektywizm, ale sądzę, że właśnie taka koncepcja odznaki była tą najwłaściwszą.
W jaki sposób "odrzucono" osoby zdobywające duże GOT-ki od czerwonych szlaków głównych - beskidzkiego i sudeckiego? Tu trzeba trochę wgryźć się w dawny regulamin tej odznaki. Trwające minimum siedem dni przejście jednej grupy górskiej musiało rozpoczynać się (lub kończyć) w którymś z wyznaczonych w regulaminie punktów (w przypadku grupy II były to od strony zachodniej Goleszów, Ustroń, Skoczów, Grodziec lub Jaworze, od strony wschodniej zaś Myślenice, Pcim, Lubień, Jordanów, Rabka Zdrój, Przełęcz Sieniawska i Szaflary). Widać więc, że tylko niektóre z tych miejsc znajdują się na Głównym Szlaku Beskidzkim. Ale to nie wszystko. Podczas wędrówki należało przejść przez przynajmniej siedem punktów pośrednich, wybranych spośród zaproponowanych piętnastu takich punktów (w grupie II: Soszów Wielki, Orłowa, Kotarz, Mała Zabawa, Kikula, Krawców Wierch, Romanka, Jałowiec, Babia Góra, Hala Krupowa, Pająków Wierch, Hrobacza Łąka, Łamana Skała, Babica, Polana Gronie). Problem w tym, że na Głównym Szlaku Beskidzkim znajdują się tylko cztery spośród zaproponowanych punktów pośrednich (Soszów Wielki, Romanka [nie na samym szlaku, lecz w bliskim sąsiedztwie], Babia Góra i Hala Krupowa), reszta na innych szlakach, lub wręcz poza szlakami (Mała Zabawa koło Rajczy). I tak jest podobnie w przepadku pozostałych pięciu grup górskich. Wędrówki na duże stopnie GOT to były więc zygzaki, meandry i pętle. I to było fajne w tej zabawie. Wyobrażam sobie frajdę działaczy turystycznych weryfikujących wówczas odznaki, gdy porównywali przebieg tras realizowanych przez różnych zdobywców dużych GOT-ek. Ile było utartych "zdroworozsądkowych" schematów (osią jest GSB i od niego "odskoki na bok" do wybranych punktów), ile zaś twórczych górskich improwizacji, gdy zarys przejścia, wyrysowany na mapie, tworzy jeden wielki kilkusetkilometrowy meander?... Regulaminowe "odsunięcie odznaki" od Głównego Szlaku Beskidzkiego (i od Sudeckiego) powodowało, że praktycznie każdy turysta mógł opracować swój własny, często niepowtarzalny, wariant przebiegu swojej wędrówki.
Ja wyszedłem na swoje beskidzkie przejście z Ustronia. Trasę pierwszego etapu (czyli przejście II grupy górskiej według regulaminu GOT) zakończyłem, w siódmym dniu wędrówki, w Jordanowie. W Ustroniu Główny Szlak Beskidzki się rozpoczyna, biegnie też - na swoim 150. kilometrze - przez Jordanów. Jordanów jest też zarazem punktem wyjściowym dla III grupy (obok Myślenic, Pcimia, Lubienia, Rabki, Przełęczy Sieniawskiej i Nowego Targu). Trasę III grupy kończyłem, w ósmym dniu po wyjściu z Jordanowa, w Tyliczu (mogłem też w Tarnowie, Ciężkowicach, Bobowej, Grybowie, Florynce i Leluchowie), skąd jeszcze "już pozaregulaminowo" musiałem podejść (w kierunku zachodnim!!!) do Krynicy, skąd dopiero mogłem powrócić pociągiem do domu. Wydawać więc by się mogło, że realizowałem pierwszy model zdobywania dużej GOT-ki, tzn. wędrowałem głównie czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim i od niego odbijałem do najbliżej położonych kilku pozostałych szczytów. Było jednak trochę inaczej. Wyszedł mi niezły zygzak i kilkakrotnie musiałem, idąc generalnie z zachodu na wschód, wędrować w kierunku zachodnim!
Spośród 15 punktów pośrednich z grupy II wybrałem Orłową (813 m n.p.m.) i Soszów Wielki (884) w Beskidzie Śląskim, pozostałe "moje" punkty leżały już w Beskidzie Żywieckim (Kilkula - 1076, Krawców Wierch - 1064, Romanka - 1366, Babia Góra - 1725 i Hala Krupowa - ok. 1080). Pozostałe 8 punktów, wymienionych przeze mnie nieco wcześniej, musiałem, niestety, pominąć. Podobnie z punktami pośrednimi z trzeciej grupy górskiej - spośród 15 propozycji wybrałem Ćwilin (1060) i Modyń (1029) w Beskidzie Wyspowym, Kudłoń (1276) i Gorc (1228) w Gorcach oraz Radziejową (1262), Pustą Wielką (1061) i Dubne (904) w Beskidzie Sądeckim. Pominięte zostały zaś: Łysina (897), Kostrza (730), Kobyła (613), Sałasz (909), pienińska Wysoka (1050), Czerszla (871) oraz leżące już na Pogórzu Karpackim Bukowiec (503) i Wał (526).
Trasa mojego zachodniobeskidzkiego przejścia z września 1983 r. Żółte kółka to punkty wyjściowe i końcowe etapów: Ustroń, Jordanów i Tylicz, mniejsze zielone to punkty pośrednie na duży stopień Górskiej Odznaki Turystycznej
Teraz trzeba było to wszystko połączyć ze sobą - najpierw na mapie, a później w terenie. Plan ten zasadniczo udało mi się zrealizować - moja beskidzka wycieczka trwała od niedzieli 18 września do soboty 1 października 1983 r. Pewne odstępstwa od planu były; gdzieś tam nocleg, który był planowany, nie wypalił, coś tam "w trakcie" dostrzegane na horyzoncie zdawało się być ładniejsze, niż to, co miałem w rozpisce... skręcałem więc, zawracałem, zatrzymywałem się. I tak doszedłem tam, gdzie dojść miałem - do Tylicza. Dzisiaj, po przeszło trzydziestu latach, nawet nie pamiętam, co było wcześniej zaplanowane, co zaś stanowiło modyfikację trasy dokonaną podczas przejścia. W pamięci pozostał - zapewne z każdym rokiem coraz bardziej się zacierając - "produkt finalny". A ponadto kilkadziesiąt zdjęć i książeczka GOT z zapisaną trasą i z blisko czterdziestoma pieczątkami z istniejących do dziś, ale też z już nieistniejących, schronisk i różnej maści knajp.
Nie będę opisywał szczegółów przejścia, wrażeń z każdego spośród czternastu dni marszu. Zresztą wiele z nich całkowicie zatarło się w mojej pamięci. Trochę jednak wspomnień pozostało, niektóre nawet dość anegdotyczne.
A zatem trochę fotografii i strzępy wspomnień... I jeszcze trasa przepisana z mojej książeczki GOT (podkreślone są nazwy obowiązujących wtedy punktów pośrednich na duży stopień odznaki GOT).
18. 09. 1983 r. (niedziela): Ustroń-Polana - Orłowa (766) - dolina Dobki - Ustroń-Polana - Czantoria Wielka (995) - Przełęcz Beskidek (684) - Soszów Wielki (884) - Stożek (980) - Kyrkawica - Kiczory (989) - Istebna.
Na swoją wędrówkę musiałem wyjechać z domu w sobotni wieczór. Nie pamiętam już szczegółów podróży. Wiem tylko, że do Ustronia dotarłem w niedzielny poranek. Pierwsze zdjęcie - tuż przed budynkiem przystanku kolejowego "Ustroń-Polana"...
... i wyjście na szlak
W najbliższym sąsiedztwie Ustronia znajdują się aż dwa punkty pośrednie do dużej GOT - Soszów Wielki (866 m n.p.m.) na czerwonym szlaku granicznym, znajdujący sie między bardziej znanymi szczytami Czantorią Wielką (985) i Stożkiem (980), oraz leżąca naprzeciw, po drugiej stronie doliny Wisły, Orłowa (766), znajdująca się w grupie bardziej znanej Równicy (883). Najpierw wyruszyłem na Orłową. Z Ustronia-Polany wyruszyłem zielonym szlakiem w kierunku zachodnim i po godzinie, mimo że wchodziłem z dość ciężkim plecakiem, byłem na szczycie - pierwszym punkcie pośrednim do "mojej" odznaki. Do Ustronia-Polany wróciłem tą samą trasą - szlakiem zielonym. Gdzieś tam po drodze natknąłem się na salamandrę. Piszę o tym tylko dlatego, że to była... ostatnia salamandra widziana przeze mnie w polskich Karpatach. Na Ukrainie, w Rumunii, na Słowacji spotykałem to zwierzątko bardzo często. A u nas - jakieś trwające przeszło trzydzieści lat fatum.
Przekroczyłem węższą niż Pełcznica w Świebodzicach Wisłę i zacząłem wdrapywać się na Czantorię. Było rano, wyciąg był jeszcze nieczynny, a zatem nic mnie nie kusiło, aby ułatwić sobie wejście na szczyt (ale smażalnia frytek na górnej stacji wyciągu była czynna - wiem, bo zdobyłem tam pieczątkę do książeczki GOT - na tym obrazku po prawej stronie).
Doszedłem na szczyt Czantorii Wielkiej, skąd rozpocząłem wędrówkę wzdłuż granicy, wtedy jeszcze polsko-czechosłowackiej. A po godzinie - kolejny punkt pośredni do odznaki. Soszów Wielki z prywatnym (w czasach socjalizmu to była rzadkość) schroniskiem turystycznym. Oj, zaczęło się bardzo fajnie... W niespełna cztery godziny wyrobiłem prawie 30% normy, czyli zdobyłem dwa spośród potrzebnych mi siedmiu punktów pośrednich z grupy II.
A później wędrówka, z której niewiele już pamiętam. Cieślar (920) - Stożek Wielki (978; w schronisku oczywiście pieczątka) - Kiczory (989) i stąd zielonym szlakiem do Istebnej. Zbliżał się zmierzch, ale nic to. Przecież w Istebnej jest PTSM.
Problem w tym, że na ówczesnej mapie "Beskid Śląski i Żywiecki" Państwowego Przedsiębiorstwa Wydawnictw Kartograficznych (skala 1:75 000), schronisko zaznaczone jest w złym miejscu. Łażę po Istebnej, szukam, rozglądam się, pytam przechodniów, których - zapada wszak mrok - jest coraz mniej. Nikt mi nie mówi, że to na Zaolziu, dobrych parę kilometrów od centrum wsi, przy zielonym szlaku na Pietraszonkę i Przysłop pod Baranią Górą.
Widzę jakiegoś starszego mężczyznę zrywającego w przydomowym sadzie śliwki. Jeszcze raz spróbuję zapytać. "Daj spokój chłopcze, zaraz ciemno przecież. Możesz przenocować u mnie". Skorzystałem z zaproszenia. Wieczorem długo rozmawialiśmy. Nie pamiętam już imienia gospodarza. Był emerytowanym górnikiem, chyba z Zabrza. Kupił w Istebnej dom, a może sam go wybudował - nie pamiętam. Mieszkał tu sam. Opowiadał o swoich dzieciach, już dorosłych. Ożywił się, gdy mu powiedziałem, że mieszkam koło Wałbrzycha ("Tam też są kopalnie"). Było też coś o Gierku i o stanie wojennym.
Rano w góry wyszedłem z plecakiem cięższym o kilogram śliwek.
We wrześniu 1983 r. nie dotarłem więc do istebiańskiego PTSM-u. Jakieś górskie przeznaczenie chyba jednak nade mną wisi? Wiele lat później, 29 sierpnia 2012 r., zszedłem do Istebnej-Zaolzia z Baraniej Góry. Schronisko było czynne. Jeszcze czynne... Byłem jedynym turystą śpiącym wtedy w budynku. Trochę porozmawiałem z kierowniczką obiektu. W pewnym momencie rzuciła, że być może jestem ostatnią osobą, która korzysta z noclegów w PTSM w Istebnej. "W przyszłym tygodniu kończymy działalność. Wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Powiatowy Wydział Oświaty w Cieszynie już nas nie finansuje... To koniec...".
Nie zrobiłem wtedy żadnego zdjęcia wewnątrz zamykanego schroniska. Lampa błyskowa mi padła. Pech...., ale i szczęście, że zdążyłem odwiedzić "najbardziej znane w świecie polskie Szkolne Schronisko Młodzieżowe"
To zdanie: "najbardziej znane w świecie polskie Szkolne Schronisko Młodzieżowe", to nie żart. Jest ono naprawdę szeroko znane, przynajmniej wśród filatelistów zbierających motywy filatelistyczne w filatelistyce. W 1986 r. Poczta Polska wydała, z okazji 60-lecia Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych, oficjalną ilustrowaną kartkę pocztową (tzw. całostkę) z sylwetką schroniska w Istebnej. Walor ten jest poszukiwany przez wielu filatelistów zbierających motywy górskie: znaczki pocztowe, kasowniki okolicznościowe i właśnie całostki. O ile przedstawienia schronisk dość często spotyka się na znaczkach pocztowych, to na całostkach jest to prawdziwa rzadkość (tu uwaga - to nie jest widokówka!!!; widokówkę może wydać każdy, nawet prywatna osoba, zaś całostka to jest oficjalny druk pocztowy, podobnie jak znaczek, z wydrukowaną opłatą pocztową), stąd też takie zainteresowanie w filatelistycznym światku tym istebiańskim rarytasikiem.
19. 09. 1983 r. (poniedziałek): Istebna - Koniaków - Ochodzita (894) - Sołowy Wierch (848) - Zwardoń - Kilkula (1076) - Beskid (868) - Magura (1067) - Wielka Racza (1236).
Z Istebnej do Koniakowa, a w tej drugiej wiosce pod górujący nad nią szczyt Ochodzitej (894), dotarłem błyskawicznie. Niby asfalt, ale niemal w każdym oknie niemal każdego domu (a niemal każdy drewniany) najwymyślniejsze koronki. No tak, trafiłem do Koniakowa, stolicy polskiego koronkarstwa. I tak patrząc na ciekawą architekturę z równie ciekawym wystrojem...
...dotarłem pod Ochodzitę. Łapię szlak (żółty), którym bym dotarł w to miejsce, gdybym dzień wcześniej trafił jednak do istebiańskiego PTSM-u, i skręcam na południe. Ale nie..., szlak nie chce wejść na kulminację Ochodzitej, trawersuje dość nisko jej zachodnie skłony (i tak jest do dzisiaj). Pogoda ładna, opuszczam szlak i wchodzę na szczyt. Widoki, z każdym krokiem do góry coraz rozleglejsze... a na szczycie poza nimi coś, co w polskich górach nie powinno dziwić.
Kapliczka...
Ale jakaś inna, nietypowa. I ładniejsza od wszystkich innych, jakie do tamtego dnia w polskich Karpatach widziałem. Tak prosta, że urzekająca... Niezapomniana...
W minionym roku, w grudniu (2015 r.), po wielu latach ponownie trafiłem na szczyt Ochodzitej. Kapliczka była - a jakże. Tylko już taka jakaś inna...
Ręce opadają... Brak słów...
W miejsce czegoś uroczego i unikatowego wymurowano typową "ścianę do modłów". Przetrwa ona niechybnie wieki, ale w pamięci odwiedzających to miejsce raczej długo chyba nie zaistnieje. Stopi się w jedno z setkami innych jej podobnych. Ja wolę zaś pamiętać tę wzniesioną kilkadziesiąt lat temu skromną kamienną góralską kapliczkę. A niech będzie i "czarno-biała".
Za Ochodzitą złapałem szlak niebieski wiodący do Zwardonia. Przechodzi on przez Sołowy Wierch (848). Wtedy były z niego jakieś widoki, teraz trzeba trochę pokombinować, odejść nieco od szlaku, aby coś ładnego dostrzec. Na jednym z takich istniejących wówczas na samym szlaku miejsc widokowych zatrzymałem się. Krótki popas, jakieś picie, kanapki. Może po dwóch minutach po mnie dotarła w to miejsce grupa turystów. Gdzieś tak z dwanaście, może piętnaście osób. Niewidomych. Kilku opiekunów i przewodniczka górska, kobieta może czterdziestoletnia. Zatrzymali się, zdjęli plecaki - też wydobyli z nich jakieś kanapki, jakieś picie i słodycze. A przewodniczka zaczęła im opowiadać o górach. Mówiła o poszczególnych szczytach, drzewach na nich rosnących, o dolinach, stromości stoków, nawet o barwach gór - pierwszych kolorach jesieni, srebrze bukowej kory. Zamknąłem oczy, słuchałem jej i naprawdę widziałem te Beskidy. Odwoływała się do innych niż wzrok zmysłów swoich podopiecznych - "tam, skąd wieje wiatr jest taka góra, od strony słońca jeszcze inna..., właśnie ta, którą wcześniej widzieliście (!!!!), gdy opowiadałam Wam o niej podczas naszej poprzedniej przerwy". Słuchałem jej zafascynowany. I nie o jej wiedzę o górach tu chodzi, tej można się przecież wyuczyć. Podziwiałem jej więź z grupą, i... zazdrościłem! Od ponad roku też miałem uprawnienia przewodnickie (sudeckie wprawdzie, nie beskidzkie), ale miałem świadomość, że jest to poziom przewodnictwa dla mnie nieosiągalny. Jak długo jej słuchałem? Cztery, może pięć minut? Możliwe, że przez te pięć minut na Sołowym Wierchu czegoś się jednak nauczyłem.
Później szybko do Zwardonia. Chyba byłem jeszcze pod wrażeniem spotkanej grupy, gdyż przed Zwardoniem nie dostrzegłem betonowego schronu. Trzeba było przeszło trzydziestu lat i wycieczki w przeciwną stronę, aby nadrobić to niedopatrzenie. Takie to spore, a nie zauważyłem:
W Zwardoniu pieczątka w Domu Wycieczkowy PTTK, który to obiekt miał dość egzotyczną - nawet wtedy - patronkę:
Później przejście obok studenckiego schroniska "Skalanka", do którego nawet nie zajrzałem, gdyż spieszyłem się... na trzeci punkt pośredni do dużej odznaki GOT. Była to leżąca na granicy Kilkula. A zatem mam już trzy siódme! Szybko idzie... Wrażeń z tego szczytu nie pamiętam. Została tylko jej nazwa podkreślona w książeczce GOT. Stąd do Wielkiej Raczy pozostały już tylko niespełna dwie godziny wędrówki.
Do schroniska dotarłem przed zmrokiem. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem wtedy Małą Fatrę... Niestety, było już dość ciemno, niebo też było zamglone. Zero zdjęć i tylko jakieś majaki w pamięci...
Mała Fatra - wtedy, po stanie wojennym, góry praktycznie dla nas niedostępne. Władze socjalistycznej Czechosłowacji po prostu nie życzyły sobie obecności w tym kraju polskich turystów, szczególnie tzw. turystów indywidualnych. Na Małą Fatrę, i wiele innych karpackich i sudeckich pasm, można było sobie więc tylko popatrzeć. Na Małą Fatrę - najlepiej właśnie z Wielkiej Raczy. Paradoksem, a może raczej chichotem historii był fakt, że przewodniki po Małej Fatrze i mapy tych gór można było kupić w Polsce, przynajmniej w większych miastach. W nieistniejącej już na wrocławskim Rynku księgarni wydawnictw importowanych, kupiłem w 1982 i 1983 r. dwie takie oto pozycje:
Mogłem je w praktyce wykorzystać znacznie, ale to znacznie później. Kraju, w którym zostały one wydane, od pewnego czasu na mapie Europy już nie było.
20. 09. 1983 r. (wtorek): Wielka Racza (1236) - Przegibek (1000) - szlak czerwony - Rycerzowa (1207) - Soblówka - Glinka (wieś) - Krawców Wierch (1069).
Poranek. Pogoda constans, czyli lekka mgła, a zatem aparat wędruje do plecaka. Pamiątką z Wielkiej Raczy jest tylko schroniskowa pieczątka
A chwilę później wyjście w góry. Dzień z kilkoma schroniskami po drodze, bo i "Przegibek", bo i "Bacówka na Rycerzowej" i wreszcie cel tego dnia - "Bacówka PTTK na Krawcowym Wierchu".
Gdzieś tak na początku wędrówki zachwyciłem się bukiem, ogromnym bukiem... którego dni (miesiące?) były już jednak policzone. Przycięte konary, odczyszczone z poszycia miejsce obok, aby ciężki sprzęt łatwiej mógł podjechać. Widać, że już ktoś policzył na ile desek, na ile metrów sześciennych drewna, na ile metrów kwadratowych klepek parkietu, uda się tego olbrzyma zamienić... A było to drzewo zdrowe - żadnych hub, piękna srebrzysta kora. Chyba było - na swoje nieszczęście - za zdrowe? I za duże!
Schronisko na Przegibku - fotogeniczne. Nie byłem w nim nigdy później. Porównałem przed chwilą oglądaną wtedy bryłę obiektu z zamieszczonymi w sieci zdjęciami dzisiejszymi. Coś tam się zmieniło, ale... można rozpoznać, że ta moja fotografia to "Przegibek".
Pieczątka zapewne dzisiaj jest już inna?
Z bacówki PTTK na Rycerzowej, do której dotarłem chwilę później, zostały mi tylko dwie różne pieczątki w książeczce GOT. I żadnych wspomnień, wszystko się zamazało....
Pamiętam natomiast zejście z Rycerzowej do Glinki, wędrówkę przez wieś i podejście na Krawców Wierch. I to, co było później...
Zmrok mnie złapał jakieś 40 minut przed Krawcowym Wierchem. Nie spieszyłem się. Nie pamiętam, czy wyciągnąłem latarkę (taką ręczną - na płaską baterię, czołówek jeszcze wtedy nie używaliśmy), czy też została ona w plecaku. Ledwo przekroczyłem próg schroniska, natychmiast dostałem od gospodarza potężny opierdziel. Nie krzyczał głośno, ale swoje po uszach oberwałem. Powodem była błąkająca się gdzieś w okolicach schroniska niedźwiedzica z małym. Cóż mogłem powiedzieć, jak się zachować? Wysłuchałem do końca z każdą minutą coraz spokojniej wypowiadane rozważania o nieodpowiedzialności wędrującej po górach młodzieży i po zakończeniu tyrady obiecałem, że następnym razem będę uważał. Po chwili było już OK, natomiast nie było, niestety, mojego "następnego razu" na Krawcowym Wierchu. Trzeba sobie więc w tej chwili obiecać, że to się niedługo już zmieni...
21. 09. 1983 r. (środa): Krawców Wierch (1064) - Hruba Buczyna - Wilczy Groń - Trzy Kopce (1064) - Hala Rysianka - Romanka (1366) - Hala Rysianka - schr. "Rysianka" - schr. na Hali Lipowskiej - Hala Rysianka - Trzy Kopce (1064) - Hala Miziowa (schronisko) - Pilsko (1557) - Hala Miziowa (schr.).
Właściwie żadnych zapamiętanych wrażeń. Wiem, że było ładnie, wiem, że szło się i szło... Że były chwile na ciężko, ale i na lekko, gdy w schronisku "Rysianka" zostawiłem plecak i pobiegłem najpierw na Romankę (punkt pośredni, a zatem mam już pięć spośród siedmiu punktów grupy II), a później, po powrocie na "Rysiankę", jeszcze ponadplanowo do schroniska na pobliskiej Hali Lipowskiej.
Zrobiła się ładna pogoda. Było tak ładnie, że postanowiłem wreszcie z plecaka wyjąć drugi mój aparacik, czyli wykonane w bratnich socjalistycznych Niemczech Certo KN-35, w którym czekały na wypstrykanie ostatnie klatki slajdów. Inauguracja nastąpiła w okolicach schroniska "Rysianka"
Miałem sporo trudności, aby zorientować się, skąd dokładnie zrobiłem te zdjęcia. Na szczęście znalazłem wśród swoich fotografii znacznie późniejsze zrobione z łąki przy schronisku "Rysianka" ujęcie (z końca sierpnia 2012 r.), na którym podobny jest układ gór i grzbietów. Wszystko się więc po latach wyjaśniło.
Z Rysianki rozpocząłem marsz w stronę Pilska. Gdzieś tak z Trzech Kopców ujrzałem ten szczyt...
I tak dotarłem do uważanego wtedy za najbrzydsze w polskich Karpatach schroniska na Hali Miziowej.
Była to wówczas budowla tymczasowa - prowizorycznie wzniesione baraki, które przejęły funkcję schroniska na czas odbudowy spalonego w marcu 1953 r. obiektu. Ten wcześniejszy, strawiony ogniem budynek był powszechnie uznawany, dla odmiany, za jedno z najpiękniejszych schronisk w polskich górach. Kontrast między schroniskobarakiem, do którego wkroczyłem, a rozwieszonymi w holu fotografiami dawnego schroniska, był rzeczywiście ogromny.
Swoich zdjęć najstarszego schroniska na Hali Miziowej oraz tego tymczasowego nie mam. Podeprę się więc obrazkami znalezionymi w sieci:
http://slaskie.fotopolska.eu/Korbielow/ ... =4742-foto
http://slaskie.fotopolska.eu/Korbielow/ ... 45497-foto
Schronisko w końcu odbudowano, ale prace budowlane rozpoczęto dopiero w 1994 r., zaś obiekt oddano do użytku całe pół wieku po pożarze - w 2003 r! Ale czy nowe schronisko na Hali Miziowej jest równie ładne jak jego pierwowzór? Śmiem wątpić... Spałem tam raz - w sierpniu 2007 r. - i jakoś uroku tej budowli nie doświadczyłem.
Przed zmierzchem poszedłem jeszcze na lekko na Pilsko. Nie pamiętam, czy odważyłem się wejść na leżący już po słowackiej stronie główny wierzchołek tego szczytu. Mam pewne podejrzenia, że jednak byłem na szczycie! W regulaminie GOT, który wtedy obowiązywał i z którym wędrowałem, przy Pilsku podano wysokość szczytu "ok. 1540" (czyli najwyższy "polski" punkt), natomiast ja do swojej książeczki wpisałem "Pilsko (1557)". Dzisiaj, w czasach Schengen, można już się z takich rozterek tylko śmiać (rozterek ówczesnych, ale i dzisiejszych, towarzyszących próbom rekonstrukcji własnego przejścia). Wtedy podczas podejmowania naszych turystycznych decyzji pojawiały się jednak zupełnie inne emocje i zupełnie inne "konteksty".
22. 09. 1983 r. (czwartek): Hala Miziowa (schr.) - Przeł. Glinne (809) - Weska (948) - Jaworzyna (1050) - Mędralowa (1170) - Przełęcz Jałowiecka - Schr. na Markowych Szczawinach - Mała Babia Góra (Cyl - 1517) - Markowe Szczawiny (schr.).
Dzień, w którym planowałem znaleźć się wieczorem u stóp Królowej Beskidów - Babiej Góry (albo nawet wejść na jej wierzchołek, gdybym się zorientował, że następnego dnia nastąpi jakiś pogodowy kataklizm), zaczął się ładnie. Akurat pogody nie pamiętam, ale zdjęcia raczej wyraźnie na to wskazują. Może tylko leciutka mgiełka, bo na żadne z czarno-białych i barwnych zdjęć nie można powiedzieć "żyleta" (to słowo już wtedy funkcjonowało!).
Babia Góra z Hali Miziowej...
Wiele lat później, w sierpniu 2007 r., pstryknąłem sobie z tego samego miejsca taką fotkę
Wędrowałem wzdłuż granicy - Babią górę miałem zatem najczęściej na wprost, ale też - wchodząc na Mędralową i później schodząc z niej - po prawej lub po lewej ręce.
Widok na Babią Górę z rejonu przełęczy Glinne
Czerwony szlak z Przełęczy Jałowieckiej na "Markowe Szczawiny" nie był wtedy jeszcze zamknięty. Dotarłem do schroniska dobrze po południu. Budynku nie fotografowałem, dziś tego żałuję. Wyglądało mniej więcej tak samo, jak w maju 2002 r., gdy kolejny raz zjawiłem się w tym miejscu. Później już "Markowych Szczawin" i Babiej Góry nie odwiedzałem.
Przed zmierzchem wyskoczyłem jeszcze "na lekko" ze schroniska na Małą Babią Górę (Cyl - 1517 m n.p.m.). Myślałem, że zobaczę jakiś ładny zachód Słońca, ale chyba nic nadzwyczajnego nie ujrzałem, gdyż zupełnie nic z tej wycieczki nie pamiętam. Gdyby nie zapis w książeczce GOT, mógłbym o tym wyjściu na Cyla całkowicie zapomnieć. Są takie wschody i są takie zachody Słońca, takie gry barw i świateł, które pamięta się latami, są też i takie, które najzwyczajniej znikają w niepamięci. Ten chyba był właśnie taki...
23. 09. 1983 r. (piątek): Markowe Szczawiny - "Perć Akademików" - Babia Góra (Diablak - 1725) - Przeł. Brona (1408) - Markowe Szczawiny - Przeł. Krowiarki (986) - Hala Śmietanowa (ok. 1280) - Polica (1369) - Schronisko na Hali Krupowej.
W nocy był przymrozek, rano - w miarę ładnie. Należało więc zrealizować postanowienie o wejściu na Diablaka - wierzchołek główny Babiej Góry. Wejście szlakiem żółtym - "Percią Akademików", zejście - szlakiem czerwonym przez Przełęcz Bronę. Trochę zdjęć wtedy porobiłem - i tych kolorowych, i tych czarno-białych
Po powrocie na Markowe Szczawiny wypiłem jakąś herbatę, zarzuciłem plecak i wyruszyłem Górnym Płajem na wschód - na przełęcz Krowiarki. Stamtąd przez Halę Śmietanową dotarłem do pasma Policy. Zwróciłem tam uwagę na kilka nietypowych znaków granicznych - niektórych tkwiących w ziemi "jak trzeba", innych obalonych, kilku jeszcze innych strzaskanych. Na jednej ściance słupka litera "D", na przeciwległej "S". Były to dość specyficzne pamiątki po istniejącej od jesieni 1939 r. do początków 1945 r. granicy między Generalnym Gubernatorstwem, stanowiącym część Niemiec (Rzeszy Niemieckiej) a Słowacją. Ówczesna linia graniczna w tym rejonie nie przebiegała zgodnie z granicą polsko-czechosłowacką z okresu międzywojennego. Za pomoc udzieloną Niemcom przez Słowację w kampanii wrześniowej 1939 r. (także i militarną - słowackie jednostki uczestniczyły w agresji na Polskę), Niemcy odwdzięczyli się Słowacji przyznając jej obszary górnej Orawy i górnego Spiszu. Po II wojnie światowej sytuacja powróciła do stanu poprzedniego. Tych kilkanaście słupków na Policy było świadectwem tego historycznego epizodu.
Nie wiem, ile spośród tych słupków jeszcze zachowało się w terenie. Wtedy było ich naprawdę całkiem sporo. Na tyle dużo... że ich nie liczyłem.
Podobny słowacko-niemiecki kamień graniczny z czasów II wojny światowej spotkałem wiele lat później, w maju 2002 r., na zejściu z Sokolicy na przełęcz Krowiarki. Akurat w tym miejscu nie dokonano korekty przebiegu granicy - drugowojenna granica niemiecko-słowacka powielała przebieg wcześniejszej granicy polsko-czechosłowackiej. Wymieniono tylko słupki.
Wędrówka przez pozbawioną miejsc widokowych Policę jakoś mi się nie dłużyła. Pomogły w tym nie tylko słupki graniczne. Myślałem też o katastrofie lotniczej na Policy, wówczas niezbyt jeszcze odległej w czasie (2 kwietnia 1969 r. na zboczach Policy rozbił się samolot pasażerski An-24, na którego pokładzie znajdowały się 53 osoby; nikt nie przeżył katastrofy), podczas której zginął m.in. wybitny polonista i językoznawca prof. Zenon Klemensiewicz, autor m.in. "Historii języka polskiego", z której to książki fragmenty, dotyczące języka starocerkiewnosłowiańskiego, musiałem dwa lata wcześniej wykuć na pamięć przed jednym z egzaminów na uczelni.
A poza tym dochodziłem już do schroniska na Hali Krupowej - ostatniego, siódmego punktu pośredniego na trasie II grupy górskiej. Byłem już mniej więcej na półmetku mojej wędrówki.
Z zalesionej Policy wyszedłem na Kucałową Halę i leżącą nieco na południe od niej polanę Sidzińskie Pasionki. Właśnie na tej ostatniej znajduje się "Schronisko na Hali Krupowej". O ile na Policy widoków nie było, to tu już nie mogłem narzekać - Tatry miałem na wyciągnięcie ręki...
24. 09. 1983 r. (sobota): Schr. na Hali Krupowej - Cupel (855) - Bystra - Jordanów (zakończenie grupy II, rozpoczęcie grupy III) - przystanek PKS pod Małym Luboniem - Luboń Wielki (1022).
Początek wędrówki w tym dniu był dość nietypowy. Pierwszy raz, od początku mojego przejścia, szedłem w towarzystwie. Może z dwie godziny wędrowałem razem z kilka lat ode mnie starszym chłopakiem. Pochodził chyba z Tychów, albo z Wodzisławia Śląskiego. Już nie pamiętam... Był górnikiem. Gdzieś koło Burdelowej Góry (cóż za piękna nazwa!) się rozstaliśmy. On chyba schodził na przystanek PKP do Osielca, ja zaś zmierzałem dalej szlakiem czerwonym na wschód - przez Bystrą do Jordanowa. Jeszcze przed Bystrą zaczęło lać... I to jak! W ciągu kilku chwil wszystko miałem mokre.
Z tym deszczem sprzed Jordanowa związane jest pewne wydarzenie, które zapamiętam do końca życia.
Zmoczony wchodzę do restauracji znajdującej się na jordanowskim Rynku. Wewnątrz pustki, cisza. Ale w holu w szatni ktoś jest. Kobieta patrzy na mnie, jak ściągam przemoczony plecak, jak rozpinam przemoczoną kurtkę i nagle rzuca:
- Kuuurwa, jeszcze jednego garbatego tu przywiało...
Skuliłem się, no cóż, chyba trochę błota do restauracyjnego holu wniosłem, jakaś tam kałuża, całkiem spora, w tej chwili pode mną powstaje, ale żeby takie powitanie!? Trochę szatniarkę w myślach usprawiedliwiam - jest sobota, więc pewnie wieczorem będą tu jakieś "dancingi" i bajzel po mnie będzie musiała chyba właśnie ona posprzątać. Ale z restauracji nie uciekam, kontynuuję ściąganie kurtki.
Pod kurtką miałem sweter, akurat mój przewodnicki (granatowy eskapeesowski) do którego przypięta była przewodnicka blacha. Kobieta w szatni spojrzała na mnie... i tym razem to ona się skuliła.
- Panie przewodniku, przepraszam, nie wiedziałam... Proszę nie brać pomidorowej, bo jest z wtorku. Dziewczyny dzisiaj zrobiły kapuśniak i krupnik.
Zbaraniałem, a następnie zacząłem się śmiać - w duchu oczywiście. Zrozumiałem, że już nie jestem dla szatniarki garbatym, uginającym się pod ciężarem plecaka, turystą, tylko przedstawicielem tej samej grupy co ona - osobą, która na tych turystach zarabia. W rozmowę się nie wdawałem, podziękowałem jedynie za "pomidorowe" ostrzeżenie. Którąś z tych polecanych sobotnich zup wziąłem, co było na drugie - nie pamiętam. Bardziej cieszyłem się tym, że za restauracyjnym oknem się wypogodziło, przestało wreszcie padać. A poza tym zakończyłem właśnie tu, w Jordanowie, przejście drugiej grupy górskiej.
Przede mną siedem i pół dnia wędrówki od Beskidu Wyspowego przez Gorce i Beskid Sądecki do Tylicza, czyli GOT-owska trzecia grupa górska (o tym, że zahaczę jeszcze o fragment polskiej części Gór Czerchowskich, tego sobie jeszcze wtedy nie uświadamiałem).
Początek wędrówki to dość nudne tuptanie asfaltem przez wschodnią część Jordanowa i sąsiednią Naprawę, do leżącego na "zakopiance" przystanku PKS pod Luboniem Małym. Ten odcinek był na tyle nudny, że najpierw - do Naprawy - śpiewałem sobie po cichu na okrągło "Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego" Jacka Kaczmarskiego. Ten ośmiominutowy utwór z sześć-siedem razy "prześpiewałem". Później - już w Naprawie - myślałem zaś o nigdy nie przeczytanej do końca książce Jalu Kurka (tego od "Księgi Tatr" i "Księgi Tatr wtórej") "Grypa szaleje w Naprawie". Książki nie dokończyłem (do dzisiaj zresztą), ale do "zakopianki" wreszcie dotarłem.
Później już było fajnie. Na grzbiecie Małego Lubonia, mniej zalesionego niż dzisiaj, pojawiały się co jakiś czas niewielkie polanki, z których widać było cel dzisiejszego dnia - szczyt Lubonia Wielkiego. Zmrok pojawił się, gdy przechodziłem przez największą z tych polan - polanę Krzysie (określaną również jako polana Surówki).
W schronisku na Luboniu Wielkim pogadałem trochę z gospodarzami, młodym małżeństwem. Ich mała córeczka już spała. Kto był wtedy w tym schronisku to wie. Jedna sypialnia dla turystów pod mieszkaniem gospodarzy (a może nad? - nieistotne!). Obiecałem, że nie będę hałasował w nocy, warunków zresztą do jakiegoś większego mycia nie było. Następnego dnia planowałem spać w schronisku PTSM w Jurkowie i tam postanowiłem zrobić jakąś generalną przepierkę skisłych w deszczu ciuchów i porządną kąpiel.
Schronisko na Luboniu Wielkim w 1983 r., jednak nie podczas wrześniowej wędrówki, lecz nieco wcześniej - 2 lipca 1983 r.
Na początek moich wywodów może wyjaśnię, skąd wziął się ten fotograficzny mix? Skąd ta zdecydowana przewaga czarno-białych fotek i tylko skromna reprezentacja czegoś, co można nazwać fotografią barwną? Na swoją dwutygodniową samotną beskidzką wędrówkę we wrześniu 1983 r. zabrałem ze sobą aż dwa aparaty fotograficzne. Ale czy na pewno były to aparaty? Gdy podam ich nazwę, to wiele osób, zorientowanych w przebrzmiałej już technice fotografii analogowej, z pewnością mocno się skrzywi... albo serdecznie uśmiechnie. Radziecka "Smiena 8M" i NRD-owskie "Certo KN35" to raczej "urządzenia aparatopodobne", nie zaś porządne kamery fotograficzne do robienia perfekcyjnych technicznie zdjęć. Gdzież im było do wschodniniemieckich Pentaconów czy Praktik, czy nawet radzieckich Zenitów, że wymienię tylko te topowe marki, produkowane w ówczesnych krajach tzw. demokracji ludowej. No cóż - mojej ówczesnej studenckiej kieszeni nie stać było ani na żaden z modeli Zenitów, ani tym bardziej na Prakticę. O tych modelach z najwyższej "socjalistycznej" półki mogłem wtedy jedynie pomarzyć i ... odkładać na ewentualny ich zakup zarabiane na archeologicznych studenckich chałturach pieniądze.
Pora więc teraz odpowiedzieć na pytanie, dlaczego miałem aż dwa aparaty? Czyżbym obawiał się, że któryś z nich "padnie" na trasie i pozostanę bez sprzętu. Taki scenariusz raczej nie wchodził w rachubę - były to urządzenia tak proste (jedynie mechanika, żadnej elektroniki), że nic nie miało prawa się w nich zepsuć. Powód zabrania dwóch aparatów był prozaiczny. Wewnątrz aparatu niemieckiego (czyli w Certo) miałem jeszcze końcówkę niewykorzystanego w pełni podczas sierpniowej włóczęgi po rumuńskich Karpatach filmu "slajdowego". Szacowałem, że może być tam jeszcze z dziesięć klatek, czyli niespełna jedna trzecia 36-klatkowej błony. Postanowiłem więc dokończyć ten film właśnie w Beskidach. Jednocześnie chciałem mieć fotograficzną kronikę z przejścia beskidzkiego "na papierze". Od początku do końca, czyli od Ustronia w Beskidzie Śląskim do leżącego na granicy Beskidu Sądeckiego i Niskiego Tylicza. Dlatego też wziąłem na wędrówkę swoją starą Smienę, kupioną mi przez Rodziców jeszcze w moich wczesnolicealnych latach, która miała służyć do rejestracji czarno-białych wspomnień.
Przestawienie się z Paringu, Gór Lotru i Cindrel na nasze Beskidy nie było takie proste. Z Rumunii wróciliśmy do Polski 27 lub 28 sierpnia. Kilkanaście dni spędziłem na wykopaliskach na wrocławskim Ostrowie Tumskim i tylko dwukrotnie, w ciągu trzech tygodni, znalazłem okazję, aby wyskoczyć gdzieś "za miasto" na jednodniowe wycieczki. Raz były to najbliższe okolice moich rodzinnych Świebodzic, czyli Pogórze Wałbrzyskie i okolice zamku Cisy, drugi raz wybrałem się nieco dalej (Góry Wałbrzyskie i nieco dłuższa wycieczka z Marciszowa przez Krąglak i Trójgarb do Szczawna Zdroju). Dopiero około połowy września zatęskniłem za czymś dłuższym i... trochę od Sudetów Środkowych wyższym. Koniec studenckich wakacji niebezpiecznie się zbliżał. Na szczęście wtedy, w 1983 r., 1 października wypadał w sobotę, a zatem zyskałem w ten sposób dwa cenne dni, gdyż inauguracja roku akademickiego - a studentem "musiałem" być pilnym (było nas na roku tylko siedmioro, więc absencja jednej nawet osoby to brak kilkunastu procent stanu osobowego) - przesunięta została na poniedziałek 3 października. Te dwa dni podarowane mi przez kalendarz były szczególnie cenne, gdyż na realizację mojego ostatniego górskiego celu w wakacje 1983 roku potrzebowałem dwóch pełnych tygodni - 14 dni spędzonych w górach. Nawet dnia mniej - dokładnie 14 dni.
Cóż to był za cel?
Zdobywałem wtedy Górską Odznakę Turystyczną. Popularną odznakę GOT oraz wszystkie stopnie małej odznaki (brązową, srebrną i złotą małą GOT) zdobyłem szybko, w najkrótszym określonym w regulaminie czasie. Małą złotą otrzymałem w 1981 r. i rok później, w 1982 r., zaczęły się dla mnie schody. Nie mogłem wtedy zdobyć pierwszego stopnia dużej GOT-ki, ponieważ albo w lecie siedziałem albo na wykopaliskach, albo w Tatrach (tam dużej brązowej odznaki GOT nie można było zdobywać), albo wreszcie w Karpatach rumuńskich (dwutygodniowy sierpniowy obóz w Retezacie). Nie miałem zatem już czasu na dwa nieprzerwane przejścia w polskich górach, trwające minimum siedem dni każdy. A tylko w ten sposób mogłem - w świetle obowiązującego wtedy regulaminu GOT - zdobyć dużą brązową Górską Odznakę Turystyczną.
Zdobycie dużej brązowej odznaki GOT stało się więc moim celem w 1983 r. W lipcu miesiąc wykopalisk (też właściwie "prawie" w górach, gdyż w Gilowie na Wzgórzach Niemczańskich), w sierpniu Rumunia, pozostał mi więc tylko wrzesień. Wrzesień z wykopaliskami na Ostrowie Tumskim w pierwszej połowie miesiąca i z Beskidami w dwóch ostatnich jego tygodniach.
Trzeba więc było najpierw ustalić trasę mojego przejścia. Najpierw pytanie, gdzie w ogóle zdobywać tę GOT-kę? Regulamin dzielił (i tak jest do dzisiaj, mimo kilku modyfikacji regulaminu) polskie góry na osiem grup. Grupa I do Tatry i Podtatrze polskie, i ta grupa ze względów regulaminowych odpadała (wędrówki po Tatrach "nie liczyły się" na dużą brązową GOT), podobnie grupa VIII, czyli Góry Świętokrzyskie (znajomością tych gór musieli wykazać się m.in. zdobywcy dużej srebrnej GOT). Swoją wędrówkę po polskich górach musiałem więc odbyć w dwóch innych (spośród sześciu) grupach górskich. Do wyboru miałem grupy górskie od II do VII. Grupa II to zachodnia część Beskidów (Beskid Śląski, Mały, Żywiecki), grupa III to nasze Karpaty leżące nieco bardziej na wschód (Gorce, Beskid Wyspowy, Sądecki, Pieniny, zachodnie peryferie Beskidu Niskiego i przyległa część Pogórza Karpackiego), grupa IV to Beskid Niski i sąsiadujący z nim od północy fragment Pogórza, grupa V to Bieszczady, Góry Sanocko-Turczańskie i Pogórze Przemyskie, grupa VI obejmuje zachodnią część Sudetów (od Gór Izerskich do Gór Wałbrzyskich), i wreszcie grupa VII to wschodnia część Sudetów (góry Ziemi Kłodzkiej, Góry Opawskie i Przedgórze Sudeckie).
Co z tego zatem wybrać? Od razu odrzuciłem sudeckie grupy VI i VII. Wydawało mi się wtedy, że już je dobrze poznałem (w tej chwili - po trzydziestu przeszło latach - śmieję się na myśl, jak bardzo się wtedy myliłem), nie chciałem więc z ciężkim plecakiem przez kilkanaście dni wędrować po dobrze mi znanych i obchodzonych trasach i w dodatku w połowie przejścia przechodzić - być może - przez moje rodzinne miasto (Świebodzice są jednym z proponowanych punktów końcowych VI grupy górskiej). Zrezygnowałem też, z ciężkim sercem, z beskidzkoniskich i bieszczadzkich grup IV i V. Dojazd w góry i powrót mógłby pochłonąć zbyt dużo czasu, którego aż tak wiele nie miałem. Pozostały więc grupy II i III, czyli klasyczne, w ujęciu Kazimierza Sosnowskiego, Beskidy Zachodnie (tu przypomnę, że jego legendarny, wydany w Krakowie w 1914 r., "Przewodnik po Beskidzie Zachodnim", zawiera podtytuł "Od Krynicy po Wisłę łącznie z Pieninami i terenami narciarskimi").
Trochę te tereny znałem z wcześniejszych, nielicznych zresztą, wycieczek. Ale to "trochę" jest zdecydowanie na wyrost (kiedyś nawet na nieistniejącym już praktycznie Forum Beskidzkim zamieściłem nawet mini-relację z jednego z moich beskidzkich przejść sprzed wielu lat - była to dwudniowa wędrówka po Beskidzie Wyspowym i Beskidzie Średnim - http://www.beskidzkie.fora.pl/beskid-ma ... ,5423.html ). Teraz mogę powiedzieć, że Beskidy Zachodnie poznałem "tak trochę" dopiero właśnie podczas mojej wrześniowej wędrówki w 1983 r. Później co najwyżej tę znajomość nieznacznie pogłębiłem.
Wiedziałem już, gdzie mniej więcej będę w drugiej połowie września, ale trzeba było wstępnie opracować przynajmniej ramowo trasę przejścia. Wydawałoby się, że jeżeli wspomniano tu już osobę Kazimierza Sosnowskiego, to najłatwiej i najprościej przejść zachodnią część Głównego Szlaku Beskidzkiego, którego patronem jest właśnie prof. Sosnowski. Wystartować z Ustronia i przejść do Tylicza koło Krynicy. Nie bawić się w opracowywanie jakichś ekstra wariantów tylko po prostu iść sobie od jednego drzewa z wymalowanym znakiem czerwonego szlaku do następnego. Jednak nic z tych rzeczy! Regulamin GOT był wtedy tak skonstruowany, że osoby przemierzające non-stop GSB żadnej dużej odznaki GOT nie byłyby w stanie zdobyć (podobnie zresztą, jak i w przypadku Głównego Szlaku Sudeckiego)! Taki sposób na zdobycie dużej odznaki GOT byłby, zdaniem twórców odznaki, zbyt prosty. Nie nudny, ale właśnie zbyt prosty. Warunkiem zdobycia odznaki było bowiem "kombinowanie" na trasie, przeskakiwanie ze szlaku na szlak, niekiedy wędrówka poza szlakiem, wykazanie się umiejętnością korzystania z map, układanie indywidualnych, własnych wariantów przejścia. Takie podejście do idei dużej odznaki GOT powodowało, że trasy realizowane przez różnych zdobywców odznaki często bardzo się od siebie różniły. Może przemawia przeze mnie subiektywizm, ale sądzę, że właśnie taka koncepcja odznaki była tą najwłaściwszą.
W jaki sposób "odrzucono" osoby zdobywające duże GOT-ki od czerwonych szlaków głównych - beskidzkiego i sudeckiego? Tu trzeba trochę wgryźć się w dawny regulamin tej odznaki. Trwające minimum siedem dni przejście jednej grupy górskiej musiało rozpoczynać się (lub kończyć) w którymś z wyznaczonych w regulaminie punktów (w przypadku grupy II były to od strony zachodniej Goleszów, Ustroń, Skoczów, Grodziec lub Jaworze, od strony wschodniej zaś Myślenice, Pcim, Lubień, Jordanów, Rabka Zdrój, Przełęcz Sieniawska i Szaflary). Widać więc, że tylko niektóre z tych miejsc znajdują się na Głównym Szlaku Beskidzkim. Ale to nie wszystko. Podczas wędrówki należało przejść przez przynajmniej siedem punktów pośrednich, wybranych spośród zaproponowanych piętnastu takich punktów (w grupie II: Soszów Wielki, Orłowa, Kotarz, Mała Zabawa, Kikula, Krawców Wierch, Romanka, Jałowiec, Babia Góra, Hala Krupowa, Pająków Wierch, Hrobacza Łąka, Łamana Skała, Babica, Polana Gronie). Problem w tym, że na Głównym Szlaku Beskidzkim znajdują się tylko cztery spośród zaproponowanych punktów pośrednich (Soszów Wielki, Romanka [nie na samym szlaku, lecz w bliskim sąsiedztwie], Babia Góra i Hala Krupowa), reszta na innych szlakach, lub wręcz poza szlakami (Mała Zabawa koło Rajczy). I tak jest podobnie w przepadku pozostałych pięciu grup górskich. Wędrówki na duże stopnie GOT to były więc zygzaki, meandry i pętle. I to było fajne w tej zabawie. Wyobrażam sobie frajdę działaczy turystycznych weryfikujących wówczas odznaki, gdy porównywali przebieg tras realizowanych przez różnych zdobywców dużych GOT-ek. Ile było utartych "zdroworozsądkowych" schematów (osią jest GSB i od niego "odskoki na bok" do wybranych punktów), ile zaś twórczych górskich improwizacji, gdy zarys przejścia, wyrysowany na mapie, tworzy jeden wielki kilkusetkilometrowy meander?... Regulaminowe "odsunięcie odznaki" od Głównego Szlaku Beskidzkiego (i od Sudeckiego) powodowało, że praktycznie każdy turysta mógł opracować swój własny, często niepowtarzalny, wariant przebiegu swojej wędrówki.
Ja wyszedłem na swoje beskidzkie przejście z Ustronia. Trasę pierwszego etapu (czyli przejście II grupy górskiej według regulaminu GOT) zakończyłem, w siódmym dniu wędrówki, w Jordanowie. W Ustroniu Główny Szlak Beskidzki się rozpoczyna, biegnie też - na swoim 150. kilometrze - przez Jordanów. Jordanów jest też zarazem punktem wyjściowym dla III grupy (obok Myślenic, Pcimia, Lubienia, Rabki, Przełęczy Sieniawskiej i Nowego Targu). Trasę III grupy kończyłem, w ósmym dniu po wyjściu z Jordanowa, w Tyliczu (mogłem też w Tarnowie, Ciężkowicach, Bobowej, Grybowie, Florynce i Leluchowie), skąd jeszcze "już pozaregulaminowo" musiałem podejść (w kierunku zachodnim!!!) do Krynicy, skąd dopiero mogłem powrócić pociągiem do domu. Wydawać więc by się mogło, że realizowałem pierwszy model zdobywania dużej GOT-ki, tzn. wędrowałem głównie czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim i od niego odbijałem do najbliżej położonych kilku pozostałych szczytów. Było jednak trochę inaczej. Wyszedł mi niezły zygzak i kilkakrotnie musiałem, idąc generalnie z zachodu na wschód, wędrować w kierunku zachodnim!
Spośród 15 punktów pośrednich z grupy II wybrałem Orłową (813 m n.p.m.) i Soszów Wielki (884) w Beskidzie Śląskim, pozostałe "moje" punkty leżały już w Beskidzie Żywieckim (Kilkula - 1076, Krawców Wierch - 1064, Romanka - 1366, Babia Góra - 1725 i Hala Krupowa - ok. 1080). Pozostałe 8 punktów, wymienionych przeze mnie nieco wcześniej, musiałem, niestety, pominąć. Podobnie z punktami pośrednimi z trzeciej grupy górskiej - spośród 15 propozycji wybrałem Ćwilin (1060) i Modyń (1029) w Beskidzie Wyspowym, Kudłoń (1276) i Gorc (1228) w Gorcach oraz Radziejową (1262), Pustą Wielką (1061) i Dubne (904) w Beskidzie Sądeckim. Pominięte zostały zaś: Łysina (897), Kostrza (730), Kobyła (613), Sałasz (909), pienińska Wysoka (1050), Czerszla (871) oraz leżące już na Pogórzu Karpackim Bukowiec (503) i Wał (526).
Trasa mojego zachodniobeskidzkiego przejścia z września 1983 r. Żółte kółka to punkty wyjściowe i końcowe etapów: Ustroń, Jordanów i Tylicz, mniejsze zielone to punkty pośrednie na duży stopień Górskiej Odznaki Turystycznej
Teraz trzeba było to wszystko połączyć ze sobą - najpierw na mapie, a później w terenie. Plan ten zasadniczo udało mi się zrealizować - moja beskidzka wycieczka trwała od niedzieli 18 września do soboty 1 października 1983 r. Pewne odstępstwa od planu były; gdzieś tam nocleg, który był planowany, nie wypalił, coś tam "w trakcie" dostrzegane na horyzoncie zdawało się być ładniejsze, niż to, co miałem w rozpisce... skręcałem więc, zawracałem, zatrzymywałem się. I tak doszedłem tam, gdzie dojść miałem - do Tylicza. Dzisiaj, po przeszło trzydziestu latach, nawet nie pamiętam, co było wcześniej zaplanowane, co zaś stanowiło modyfikację trasy dokonaną podczas przejścia. W pamięci pozostał - zapewne z każdym rokiem coraz bardziej się zacierając - "produkt finalny". A ponadto kilkadziesiąt zdjęć i książeczka GOT z zapisaną trasą i z blisko czterdziestoma pieczątkami z istniejących do dziś, ale też z już nieistniejących, schronisk i różnej maści knajp.
Nie będę opisywał szczegółów przejścia, wrażeń z każdego spośród czternastu dni marszu. Zresztą wiele z nich całkowicie zatarło się w mojej pamięci. Trochę jednak wspomnień pozostało, niektóre nawet dość anegdotyczne.
A zatem trochę fotografii i strzępy wspomnień... I jeszcze trasa przepisana z mojej książeczki GOT (podkreślone są nazwy obowiązujących wtedy punktów pośrednich na duży stopień odznaki GOT).
18. 09. 1983 r. (niedziela): Ustroń-Polana - Orłowa (766) - dolina Dobki - Ustroń-Polana - Czantoria Wielka (995) - Przełęcz Beskidek (684) - Soszów Wielki (884) - Stożek (980) - Kyrkawica - Kiczory (989) - Istebna.
Na swoją wędrówkę musiałem wyjechać z domu w sobotni wieczór. Nie pamiętam już szczegółów podróży. Wiem tylko, że do Ustronia dotarłem w niedzielny poranek. Pierwsze zdjęcie - tuż przed budynkiem przystanku kolejowego "Ustroń-Polana"...
... i wyjście na szlak
W najbliższym sąsiedztwie Ustronia znajdują się aż dwa punkty pośrednie do dużej GOT - Soszów Wielki (866 m n.p.m.) na czerwonym szlaku granicznym, znajdujący sie między bardziej znanymi szczytami Czantorią Wielką (985) i Stożkiem (980), oraz leżąca naprzeciw, po drugiej stronie doliny Wisły, Orłowa (766), znajdująca się w grupie bardziej znanej Równicy (883). Najpierw wyruszyłem na Orłową. Z Ustronia-Polany wyruszyłem zielonym szlakiem w kierunku zachodnim i po godzinie, mimo że wchodziłem z dość ciężkim plecakiem, byłem na szczycie - pierwszym punkcie pośrednim do "mojej" odznaki. Do Ustronia-Polany wróciłem tą samą trasą - szlakiem zielonym. Gdzieś tam po drodze natknąłem się na salamandrę. Piszę o tym tylko dlatego, że to była... ostatnia salamandra widziana przeze mnie w polskich Karpatach. Na Ukrainie, w Rumunii, na Słowacji spotykałem to zwierzątko bardzo często. A u nas - jakieś trwające przeszło trzydzieści lat fatum.
Przekroczyłem węższą niż Pełcznica w Świebodzicach Wisłę i zacząłem wdrapywać się na Czantorię. Było rano, wyciąg był jeszcze nieczynny, a zatem nic mnie nie kusiło, aby ułatwić sobie wejście na szczyt (ale smażalnia frytek na górnej stacji wyciągu była czynna - wiem, bo zdobyłem tam pieczątkę do książeczki GOT - na tym obrazku po prawej stronie).
Doszedłem na szczyt Czantorii Wielkiej, skąd rozpocząłem wędrówkę wzdłuż granicy, wtedy jeszcze polsko-czechosłowackiej. A po godzinie - kolejny punkt pośredni do odznaki. Soszów Wielki z prywatnym (w czasach socjalizmu to była rzadkość) schroniskiem turystycznym. Oj, zaczęło się bardzo fajnie... W niespełna cztery godziny wyrobiłem prawie 30% normy, czyli zdobyłem dwa spośród potrzebnych mi siedmiu punktów pośrednich z grupy II.
A później wędrówka, z której niewiele już pamiętam. Cieślar (920) - Stożek Wielki (978; w schronisku oczywiście pieczątka) - Kiczory (989) i stąd zielonym szlakiem do Istebnej. Zbliżał się zmierzch, ale nic to. Przecież w Istebnej jest PTSM.
Problem w tym, że na ówczesnej mapie "Beskid Śląski i Żywiecki" Państwowego Przedsiębiorstwa Wydawnictw Kartograficznych (skala 1:75 000), schronisko zaznaczone jest w złym miejscu. Łażę po Istebnej, szukam, rozglądam się, pytam przechodniów, których - zapada wszak mrok - jest coraz mniej. Nikt mi nie mówi, że to na Zaolziu, dobrych parę kilometrów od centrum wsi, przy zielonym szlaku na Pietraszonkę i Przysłop pod Baranią Górą.
Widzę jakiegoś starszego mężczyznę zrywającego w przydomowym sadzie śliwki. Jeszcze raz spróbuję zapytać. "Daj spokój chłopcze, zaraz ciemno przecież. Możesz przenocować u mnie". Skorzystałem z zaproszenia. Wieczorem długo rozmawialiśmy. Nie pamiętam już imienia gospodarza. Był emerytowanym górnikiem, chyba z Zabrza. Kupił w Istebnej dom, a może sam go wybudował - nie pamiętam. Mieszkał tu sam. Opowiadał o swoich dzieciach, już dorosłych. Ożywił się, gdy mu powiedziałem, że mieszkam koło Wałbrzycha ("Tam też są kopalnie"). Było też coś o Gierku i o stanie wojennym.
Rano w góry wyszedłem z plecakiem cięższym o kilogram śliwek.
We wrześniu 1983 r. nie dotarłem więc do istebiańskiego PTSM-u. Jakieś górskie przeznaczenie chyba jednak nade mną wisi? Wiele lat później, 29 sierpnia 2012 r., zszedłem do Istebnej-Zaolzia z Baraniej Góry. Schronisko było czynne. Jeszcze czynne... Byłem jedynym turystą śpiącym wtedy w budynku. Trochę porozmawiałem z kierowniczką obiektu. W pewnym momencie rzuciła, że być może jestem ostatnią osobą, która korzysta z noclegów w PTSM w Istebnej. "W przyszłym tygodniu kończymy działalność. Wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Powiatowy Wydział Oświaty w Cieszynie już nas nie finansuje... To koniec...".
Nie zrobiłem wtedy żadnego zdjęcia wewnątrz zamykanego schroniska. Lampa błyskowa mi padła. Pech...., ale i szczęście, że zdążyłem odwiedzić "najbardziej znane w świecie polskie Szkolne Schronisko Młodzieżowe"
To zdanie: "najbardziej znane w świecie polskie Szkolne Schronisko Młodzieżowe", to nie żart. Jest ono naprawdę szeroko znane, przynajmniej wśród filatelistów zbierających motywy filatelistyczne w filatelistyce. W 1986 r. Poczta Polska wydała, z okazji 60-lecia Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych, oficjalną ilustrowaną kartkę pocztową (tzw. całostkę) z sylwetką schroniska w Istebnej. Walor ten jest poszukiwany przez wielu filatelistów zbierających motywy górskie: znaczki pocztowe, kasowniki okolicznościowe i właśnie całostki. O ile przedstawienia schronisk dość często spotyka się na znaczkach pocztowych, to na całostkach jest to prawdziwa rzadkość (tu uwaga - to nie jest widokówka!!!; widokówkę może wydać każdy, nawet prywatna osoba, zaś całostka to jest oficjalny druk pocztowy, podobnie jak znaczek, z wydrukowaną opłatą pocztową), stąd też takie zainteresowanie w filatelistycznym światku tym istebiańskim rarytasikiem.
19. 09. 1983 r. (poniedziałek): Istebna - Koniaków - Ochodzita (894) - Sołowy Wierch (848) - Zwardoń - Kilkula (1076) - Beskid (868) - Magura (1067) - Wielka Racza (1236).
Z Istebnej do Koniakowa, a w tej drugiej wiosce pod górujący nad nią szczyt Ochodzitej (894), dotarłem błyskawicznie. Niby asfalt, ale niemal w każdym oknie niemal każdego domu (a niemal każdy drewniany) najwymyślniejsze koronki. No tak, trafiłem do Koniakowa, stolicy polskiego koronkarstwa. I tak patrząc na ciekawą architekturę z równie ciekawym wystrojem...
...dotarłem pod Ochodzitę. Łapię szlak (żółty), którym bym dotarł w to miejsce, gdybym dzień wcześniej trafił jednak do istebiańskiego PTSM-u, i skręcam na południe. Ale nie..., szlak nie chce wejść na kulminację Ochodzitej, trawersuje dość nisko jej zachodnie skłony (i tak jest do dzisiaj). Pogoda ładna, opuszczam szlak i wchodzę na szczyt. Widoki, z każdym krokiem do góry coraz rozleglejsze... a na szczycie poza nimi coś, co w polskich górach nie powinno dziwić.
Kapliczka...
Ale jakaś inna, nietypowa. I ładniejsza od wszystkich innych, jakie do tamtego dnia w polskich Karpatach widziałem. Tak prosta, że urzekająca... Niezapomniana...
W minionym roku, w grudniu (2015 r.), po wielu latach ponownie trafiłem na szczyt Ochodzitej. Kapliczka była - a jakże. Tylko już taka jakaś inna...
Ręce opadają... Brak słów...
W miejsce czegoś uroczego i unikatowego wymurowano typową "ścianę do modłów". Przetrwa ona niechybnie wieki, ale w pamięci odwiedzających to miejsce raczej długo chyba nie zaistnieje. Stopi się w jedno z setkami innych jej podobnych. Ja wolę zaś pamiętać tę wzniesioną kilkadziesiąt lat temu skromną kamienną góralską kapliczkę. A niech będzie i "czarno-biała".
Za Ochodzitą złapałem szlak niebieski wiodący do Zwardonia. Przechodzi on przez Sołowy Wierch (848). Wtedy były z niego jakieś widoki, teraz trzeba trochę pokombinować, odejść nieco od szlaku, aby coś ładnego dostrzec. Na jednym z takich istniejących wówczas na samym szlaku miejsc widokowych zatrzymałem się. Krótki popas, jakieś picie, kanapki. Może po dwóch minutach po mnie dotarła w to miejsce grupa turystów. Gdzieś tak z dwanaście, może piętnaście osób. Niewidomych. Kilku opiekunów i przewodniczka górska, kobieta może czterdziestoletnia. Zatrzymali się, zdjęli plecaki - też wydobyli z nich jakieś kanapki, jakieś picie i słodycze. A przewodniczka zaczęła im opowiadać o górach. Mówiła o poszczególnych szczytach, drzewach na nich rosnących, o dolinach, stromości stoków, nawet o barwach gór - pierwszych kolorach jesieni, srebrze bukowej kory. Zamknąłem oczy, słuchałem jej i naprawdę widziałem te Beskidy. Odwoływała się do innych niż wzrok zmysłów swoich podopiecznych - "tam, skąd wieje wiatr jest taka góra, od strony słońca jeszcze inna..., właśnie ta, którą wcześniej widzieliście (!!!!), gdy opowiadałam Wam o niej podczas naszej poprzedniej przerwy". Słuchałem jej zafascynowany. I nie o jej wiedzę o górach tu chodzi, tej można się przecież wyuczyć. Podziwiałem jej więź z grupą, i... zazdrościłem! Od ponad roku też miałem uprawnienia przewodnickie (sudeckie wprawdzie, nie beskidzkie), ale miałem świadomość, że jest to poziom przewodnictwa dla mnie nieosiągalny. Jak długo jej słuchałem? Cztery, może pięć minut? Możliwe, że przez te pięć minut na Sołowym Wierchu czegoś się jednak nauczyłem.
Później szybko do Zwardonia. Chyba byłem jeszcze pod wrażeniem spotkanej grupy, gdyż przed Zwardoniem nie dostrzegłem betonowego schronu. Trzeba było przeszło trzydziestu lat i wycieczki w przeciwną stronę, aby nadrobić to niedopatrzenie. Takie to spore, a nie zauważyłem:
W Zwardoniu pieczątka w Domu Wycieczkowy PTTK, który to obiekt miał dość egzotyczną - nawet wtedy - patronkę:
Później przejście obok studenckiego schroniska "Skalanka", do którego nawet nie zajrzałem, gdyż spieszyłem się... na trzeci punkt pośredni do dużej odznaki GOT. Była to leżąca na granicy Kilkula. A zatem mam już trzy siódme! Szybko idzie... Wrażeń z tego szczytu nie pamiętam. Została tylko jej nazwa podkreślona w książeczce GOT. Stąd do Wielkiej Raczy pozostały już tylko niespełna dwie godziny wędrówki.
Do schroniska dotarłem przed zmrokiem. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem wtedy Małą Fatrę... Niestety, było już dość ciemno, niebo też było zamglone. Zero zdjęć i tylko jakieś majaki w pamięci...
Mała Fatra - wtedy, po stanie wojennym, góry praktycznie dla nas niedostępne. Władze socjalistycznej Czechosłowacji po prostu nie życzyły sobie obecności w tym kraju polskich turystów, szczególnie tzw. turystów indywidualnych. Na Małą Fatrę, i wiele innych karpackich i sudeckich pasm, można było sobie więc tylko popatrzeć. Na Małą Fatrę - najlepiej właśnie z Wielkiej Raczy. Paradoksem, a może raczej chichotem historii był fakt, że przewodniki po Małej Fatrze i mapy tych gór można było kupić w Polsce, przynajmniej w większych miastach. W nieistniejącej już na wrocławskim Rynku księgarni wydawnictw importowanych, kupiłem w 1982 i 1983 r. dwie takie oto pozycje:
Mogłem je w praktyce wykorzystać znacznie, ale to znacznie później. Kraju, w którym zostały one wydane, od pewnego czasu na mapie Europy już nie było.
20. 09. 1983 r. (wtorek): Wielka Racza (1236) - Przegibek (1000) - szlak czerwony - Rycerzowa (1207) - Soblówka - Glinka (wieś) - Krawców Wierch (1069).
Poranek. Pogoda constans, czyli lekka mgła, a zatem aparat wędruje do plecaka. Pamiątką z Wielkiej Raczy jest tylko schroniskowa pieczątka
A chwilę później wyjście w góry. Dzień z kilkoma schroniskami po drodze, bo i "Przegibek", bo i "Bacówka na Rycerzowej" i wreszcie cel tego dnia - "Bacówka PTTK na Krawcowym Wierchu".
Gdzieś tak na początku wędrówki zachwyciłem się bukiem, ogromnym bukiem... którego dni (miesiące?) były już jednak policzone. Przycięte konary, odczyszczone z poszycia miejsce obok, aby ciężki sprzęt łatwiej mógł podjechać. Widać, że już ktoś policzył na ile desek, na ile metrów sześciennych drewna, na ile metrów kwadratowych klepek parkietu, uda się tego olbrzyma zamienić... A było to drzewo zdrowe - żadnych hub, piękna srebrzysta kora. Chyba było - na swoje nieszczęście - za zdrowe? I za duże!
Schronisko na Przegibku - fotogeniczne. Nie byłem w nim nigdy później. Porównałem przed chwilą oglądaną wtedy bryłę obiektu z zamieszczonymi w sieci zdjęciami dzisiejszymi. Coś tam się zmieniło, ale... można rozpoznać, że ta moja fotografia to "Przegibek".
Pieczątka zapewne dzisiaj jest już inna?
Z bacówki PTTK na Rycerzowej, do której dotarłem chwilę później, zostały mi tylko dwie różne pieczątki w książeczce GOT. I żadnych wspomnień, wszystko się zamazało....
Pamiętam natomiast zejście z Rycerzowej do Glinki, wędrówkę przez wieś i podejście na Krawców Wierch. I to, co było później...
Zmrok mnie złapał jakieś 40 minut przed Krawcowym Wierchem. Nie spieszyłem się. Nie pamiętam, czy wyciągnąłem latarkę (taką ręczną - na płaską baterię, czołówek jeszcze wtedy nie używaliśmy), czy też została ona w plecaku. Ledwo przekroczyłem próg schroniska, natychmiast dostałem od gospodarza potężny opierdziel. Nie krzyczał głośno, ale swoje po uszach oberwałem. Powodem była błąkająca się gdzieś w okolicach schroniska niedźwiedzica z małym. Cóż mogłem powiedzieć, jak się zachować? Wysłuchałem do końca z każdą minutą coraz spokojniej wypowiadane rozważania o nieodpowiedzialności wędrującej po górach młodzieży i po zakończeniu tyrady obiecałem, że następnym razem będę uważał. Po chwili było już OK, natomiast nie było, niestety, mojego "następnego razu" na Krawcowym Wierchu. Trzeba sobie więc w tej chwili obiecać, że to się niedługo już zmieni...
21. 09. 1983 r. (środa): Krawców Wierch (1064) - Hruba Buczyna - Wilczy Groń - Trzy Kopce (1064) - Hala Rysianka - Romanka (1366) - Hala Rysianka - schr. "Rysianka" - schr. na Hali Lipowskiej - Hala Rysianka - Trzy Kopce (1064) - Hala Miziowa (schronisko) - Pilsko (1557) - Hala Miziowa (schr.).
Właściwie żadnych zapamiętanych wrażeń. Wiem, że było ładnie, wiem, że szło się i szło... Że były chwile na ciężko, ale i na lekko, gdy w schronisku "Rysianka" zostawiłem plecak i pobiegłem najpierw na Romankę (punkt pośredni, a zatem mam już pięć spośród siedmiu punktów grupy II), a później, po powrocie na "Rysiankę", jeszcze ponadplanowo do schroniska na pobliskiej Hali Lipowskiej.
Zrobiła się ładna pogoda. Było tak ładnie, że postanowiłem wreszcie z plecaka wyjąć drugi mój aparacik, czyli wykonane w bratnich socjalistycznych Niemczech Certo KN-35, w którym czekały na wypstrykanie ostatnie klatki slajdów. Inauguracja nastąpiła w okolicach schroniska "Rysianka"
Miałem sporo trudności, aby zorientować się, skąd dokładnie zrobiłem te zdjęcia. Na szczęście znalazłem wśród swoich fotografii znacznie późniejsze zrobione z łąki przy schronisku "Rysianka" ujęcie (z końca sierpnia 2012 r.), na którym podobny jest układ gór i grzbietów. Wszystko się więc po latach wyjaśniło.
Z Rysianki rozpocząłem marsz w stronę Pilska. Gdzieś tak z Trzech Kopców ujrzałem ten szczyt...
I tak dotarłem do uważanego wtedy za najbrzydsze w polskich Karpatach schroniska na Hali Miziowej.
Była to wówczas budowla tymczasowa - prowizorycznie wzniesione baraki, które przejęły funkcję schroniska na czas odbudowy spalonego w marcu 1953 r. obiektu. Ten wcześniejszy, strawiony ogniem budynek był powszechnie uznawany, dla odmiany, za jedno z najpiękniejszych schronisk w polskich górach. Kontrast między schroniskobarakiem, do którego wkroczyłem, a rozwieszonymi w holu fotografiami dawnego schroniska, był rzeczywiście ogromny.
Swoich zdjęć najstarszego schroniska na Hali Miziowej oraz tego tymczasowego nie mam. Podeprę się więc obrazkami znalezionymi w sieci:
http://slaskie.fotopolska.eu/Korbielow/ ... =4742-foto
http://slaskie.fotopolska.eu/Korbielow/ ... 45497-foto
Schronisko w końcu odbudowano, ale prace budowlane rozpoczęto dopiero w 1994 r., zaś obiekt oddano do użytku całe pół wieku po pożarze - w 2003 r! Ale czy nowe schronisko na Hali Miziowej jest równie ładne jak jego pierwowzór? Śmiem wątpić... Spałem tam raz - w sierpniu 2007 r. - i jakoś uroku tej budowli nie doświadczyłem.
Przed zmierzchem poszedłem jeszcze na lekko na Pilsko. Nie pamiętam, czy odważyłem się wejść na leżący już po słowackiej stronie główny wierzchołek tego szczytu. Mam pewne podejrzenia, że jednak byłem na szczycie! W regulaminie GOT, który wtedy obowiązywał i z którym wędrowałem, przy Pilsku podano wysokość szczytu "ok. 1540" (czyli najwyższy "polski" punkt), natomiast ja do swojej książeczki wpisałem "Pilsko (1557)". Dzisiaj, w czasach Schengen, można już się z takich rozterek tylko śmiać (rozterek ówczesnych, ale i dzisiejszych, towarzyszących próbom rekonstrukcji własnego przejścia). Wtedy podczas podejmowania naszych turystycznych decyzji pojawiały się jednak zupełnie inne emocje i zupełnie inne "konteksty".
22. 09. 1983 r. (czwartek): Hala Miziowa (schr.) - Przeł. Glinne (809) - Weska (948) - Jaworzyna (1050) - Mędralowa (1170) - Przełęcz Jałowiecka - Schr. na Markowych Szczawinach - Mała Babia Góra (Cyl - 1517) - Markowe Szczawiny (schr.).
Dzień, w którym planowałem znaleźć się wieczorem u stóp Królowej Beskidów - Babiej Góry (albo nawet wejść na jej wierzchołek, gdybym się zorientował, że następnego dnia nastąpi jakiś pogodowy kataklizm), zaczął się ładnie. Akurat pogody nie pamiętam, ale zdjęcia raczej wyraźnie na to wskazują. Może tylko leciutka mgiełka, bo na żadne z czarno-białych i barwnych zdjęć nie można powiedzieć "żyleta" (to słowo już wtedy funkcjonowało!).
Babia Góra z Hali Miziowej...
Wiele lat później, w sierpniu 2007 r., pstryknąłem sobie z tego samego miejsca taką fotkę
Wędrowałem wzdłuż granicy - Babią górę miałem zatem najczęściej na wprost, ale też - wchodząc na Mędralową i później schodząc z niej - po prawej lub po lewej ręce.
Widok na Babią Górę z rejonu przełęczy Glinne
Czerwony szlak z Przełęczy Jałowieckiej na "Markowe Szczawiny" nie był wtedy jeszcze zamknięty. Dotarłem do schroniska dobrze po południu. Budynku nie fotografowałem, dziś tego żałuję. Wyglądało mniej więcej tak samo, jak w maju 2002 r., gdy kolejny raz zjawiłem się w tym miejscu. Później już "Markowych Szczawin" i Babiej Góry nie odwiedzałem.
Przed zmierzchem wyskoczyłem jeszcze "na lekko" ze schroniska na Małą Babią Górę (Cyl - 1517 m n.p.m.). Myślałem, że zobaczę jakiś ładny zachód Słońca, ale chyba nic nadzwyczajnego nie ujrzałem, gdyż zupełnie nic z tej wycieczki nie pamiętam. Gdyby nie zapis w książeczce GOT, mógłbym o tym wyjściu na Cyla całkowicie zapomnieć. Są takie wschody i są takie zachody Słońca, takie gry barw i świateł, które pamięta się latami, są też i takie, które najzwyczajniej znikają w niepamięci. Ten chyba był właśnie taki...
23. 09. 1983 r. (piątek): Markowe Szczawiny - "Perć Akademików" - Babia Góra (Diablak - 1725) - Przeł. Brona (1408) - Markowe Szczawiny - Przeł. Krowiarki (986) - Hala Śmietanowa (ok. 1280) - Polica (1369) - Schronisko na Hali Krupowej.
W nocy był przymrozek, rano - w miarę ładnie. Należało więc zrealizować postanowienie o wejściu na Diablaka - wierzchołek główny Babiej Góry. Wejście szlakiem żółtym - "Percią Akademików", zejście - szlakiem czerwonym przez Przełęcz Bronę. Trochę zdjęć wtedy porobiłem - i tych kolorowych, i tych czarno-białych
Po powrocie na Markowe Szczawiny wypiłem jakąś herbatę, zarzuciłem plecak i wyruszyłem Górnym Płajem na wschód - na przełęcz Krowiarki. Stamtąd przez Halę Śmietanową dotarłem do pasma Policy. Zwróciłem tam uwagę na kilka nietypowych znaków granicznych - niektórych tkwiących w ziemi "jak trzeba", innych obalonych, kilku jeszcze innych strzaskanych. Na jednej ściance słupka litera "D", na przeciwległej "S". Były to dość specyficzne pamiątki po istniejącej od jesieni 1939 r. do początków 1945 r. granicy między Generalnym Gubernatorstwem, stanowiącym część Niemiec (Rzeszy Niemieckiej) a Słowacją. Ówczesna linia graniczna w tym rejonie nie przebiegała zgodnie z granicą polsko-czechosłowacką z okresu międzywojennego. Za pomoc udzieloną Niemcom przez Słowację w kampanii wrześniowej 1939 r. (także i militarną - słowackie jednostki uczestniczyły w agresji na Polskę), Niemcy odwdzięczyli się Słowacji przyznając jej obszary górnej Orawy i górnego Spiszu. Po II wojnie światowej sytuacja powróciła do stanu poprzedniego. Tych kilkanaście słupków na Policy było świadectwem tego historycznego epizodu.
Nie wiem, ile spośród tych słupków jeszcze zachowało się w terenie. Wtedy było ich naprawdę całkiem sporo. Na tyle dużo... że ich nie liczyłem.
Podobny słowacko-niemiecki kamień graniczny z czasów II wojny światowej spotkałem wiele lat później, w maju 2002 r., na zejściu z Sokolicy na przełęcz Krowiarki. Akurat w tym miejscu nie dokonano korekty przebiegu granicy - drugowojenna granica niemiecko-słowacka powielała przebieg wcześniejszej granicy polsko-czechosłowackiej. Wymieniono tylko słupki.
Wędrówka przez pozbawioną miejsc widokowych Policę jakoś mi się nie dłużyła. Pomogły w tym nie tylko słupki graniczne. Myślałem też o katastrofie lotniczej na Policy, wówczas niezbyt jeszcze odległej w czasie (2 kwietnia 1969 r. na zboczach Policy rozbił się samolot pasażerski An-24, na którego pokładzie znajdowały się 53 osoby; nikt nie przeżył katastrofy), podczas której zginął m.in. wybitny polonista i językoznawca prof. Zenon Klemensiewicz, autor m.in. "Historii języka polskiego", z której to książki fragmenty, dotyczące języka starocerkiewnosłowiańskiego, musiałem dwa lata wcześniej wykuć na pamięć przed jednym z egzaminów na uczelni.
A poza tym dochodziłem już do schroniska na Hali Krupowej - ostatniego, siódmego punktu pośredniego na trasie II grupy górskiej. Byłem już mniej więcej na półmetku mojej wędrówki.
Z zalesionej Policy wyszedłem na Kucałową Halę i leżącą nieco na południe od niej polanę Sidzińskie Pasionki. Właśnie na tej ostatniej znajduje się "Schronisko na Hali Krupowej". O ile na Policy widoków nie było, to tu już nie mogłem narzekać - Tatry miałem na wyciągnięcie ręki...
24. 09. 1983 r. (sobota): Schr. na Hali Krupowej - Cupel (855) - Bystra - Jordanów (zakończenie grupy II, rozpoczęcie grupy III) - przystanek PKS pod Małym Luboniem - Luboń Wielki (1022).
Początek wędrówki w tym dniu był dość nietypowy. Pierwszy raz, od początku mojego przejścia, szedłem w towarzystwie. Może z dwie godziny wędrowałem razem z kilka lat ode mnie starszym chłopakiem. Pochodził chyba z Tychów, albo z Wodzisławia Śląskiego. Już nie pamiętam... Był górnikiem. Gdzieś koło Burdelowej Góry (cóż za piękna nazwa!) się rozstaliśmy. On chyba schodził na przystanek PKP do Osielca, ja zaś zmierzałem dalej szlakiem czerwonym na wschód - przez Bystrą do Jordanowa. Jeszcze przed Bystrą zaczęło lać... I to jak! W ciągu kilku chwil wszystko miałem mokre.
Z tym deszczem sprzed Jordanowa związane jest pewne wydarzenie, które zapamiętam do końca życia.
Zmoczony wchodzę do restauracji znajdującej się na jordanowskim Rynku. Wewnątrz pustki, cisza. Ale w holu w szatni ktoś jest. Kobieta patrzy na mnie, jak ściągam przemoczony plecak, jak rozpinam przemoczoną kurtkę i nagle rzuca:
- Kuuurwa, jeszcze jednego garbatego tu przywiało...
Skuliłem się, no cóż, chyba trochę błota do restauracyjnego holu wniosłem, jakaś tam kałuża, całkiem spora, w tej chwili pode mną powstaje, ale żeby takie powitanie!? Trochę szatniarkę w myślach usprawiedliwiam - jest sobota, więc pewnie wieczorem będą tu jakieś "dancingi" i bajzel po mnie będzie musiała chyba właśnie ona posprzątać. Ale z restauracji nie uciekam, kontynuuję ściąganie kurtki.
Pod kurtką miałem sweter, akurat mój przewodnicki (granatowy eskapeesowski) do którego przypięta była przewodnicka blacha. Kobieta w szatni spojrzała na mnie... i tym razem to ona się skuliła.
- Panie przewodniku, przepraszam, nie wiedziałam... Proszę nie brać pomidorowej, bo jest z wtorku. Dziewczyny dzisiaj zrobiły kapuśniak i krupnik.
Zbaraniałem, a następnie zacząłem się śmiać - w duchu oczywiście. Zrozumiałem, że już nie jestem dla szatniarki garbatym, uginającym się pod ciężarem plecaka, turystą, tylko przedstawicielem tej samej grupy co ona - osobą, która na tych turystach zarabia. W rozmowę się nie wdawałem, podziękowałem jedynie za "pomidorowe" ostrzeżenie. Którąś z tych polecanych sobotnich zup wziąłem, co było na drugie - nie pamiętam. Bardziej cieszyłem się tym, że za restauracyjnym oknem się wypogodziło, przestało wreszcie padać. A poza tym zakończyłem właśnie tu, w Jordanowie, przejście drugiej grupy górskiej.
Przede mną siedem i pół dnia wędrówki od Beskidu Wyspowego przez Gorce i Beskid Sądecki do Tylicza, czyli GOT-owska trzecia grupa górska (o tym, że zahaczę jeszcze o fragment polskiej części Gór Czerchowskich, tego sobie jeszcze wtedy nie uświadamiałem).
Początek wędrówki to dość nudne tuptanie asfaltem przez wschodnią część Jordanowa i sąsiednią Naprawę, do leżącego na "zakopiance" przystanku PKS pod Luboniem Małym. Ten odcinek był na tyle nudny, że najpierw - do Naprawy - śpiewałem sobie po cichu na okrągło "Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego" Jacka Kaczmarskiego. Ten ośmiominutowy utwór z sześć-siedem razy "prześpiewałem". Później - już w Naprawie - myślałem zaś o nigdy nie przeczytanej do końca książce Jalu Kurka (tego od "Księgi Tatr" i "Księgi Tatr wtórej") "Grypa szaleje w Naprawie". Książki nie dokończyłem (do dzisiaj zresztą), ale do "zakopianki" wreszcie dotarłem.
Później już było fajnie. Na grzbiecie Małego Lubonia, mniej zalesionego niż dzisiaj, pojawiały się co jakiś czas niewielkie polanki, z których widać było cel dzisiejszego dnia - szczyt Lubonia Wielkiego. Zmrok pojawił się, gdy przechodziłem przez największą z tych polan - polanę Krzysie (określaną również jako polana Surówki).
W schronisku na Luboniu Wielkim pogadałem trochę z gospodarzami, młodym małżeństwem. Ich mała córeczka już spała. Kto był wtedy w tym schronisku to wie. Jedna sypialnia dla turystów pod mieszkaniem gospodarzy (a może nad? - nieistotne!). Obiecałem, że nie będę hałasował w nocy, warunków zresztą do jakiegoś większego mycia nie było. Następnego dnia planowałem spać w schronisku PTSM w Jurkowie i tam postanowiłem zrobić jakąś generalną przepierkę skisłych w deszczu ciuchów i porządną kąpiel.
Schronisko na Luboniu Wielkim w 1983 r., jednak nie podczas wrześniowej wędrówki, lecz nieco wcześniej - 2 lipca 1983 r.