Czasem warto wydać dwie dychy....
: 2017-01-28, 20:31
Budzik zadzwonił o 2,30. No ja pierdzielę, co to za pora, ledwo przydrzemałem niecałe trzy godziny. To nic. Zbieram Sebę, który jest prosto po pracy, więc nie mam wcale tak najgorzej.
Piździ jak w kieleckim, szyba nie zdążyła się odmrozić do końca, a termometry wskazywały piętnastkę na minusie.
No ale wyłazę w końcu o 4,30 z auta prosto na ten zajebisty mróz. W cieńkim polarze i softshellu. Zakładamy czołówki i idziemy atakować miraże, morza mgieł i takie tam rzeczy, co Robert często pokazuje.
Już na dzień dobry w lesie coś się koło nas rusza, no ale my - górnicy, odważni jesteśmy, pewnie to szczur wciąga czyjąś bułkę w ociosie. No nie, to nie szczur, tylko dziesięć metrów przed nami przebiega stado saren.
Ktoś jakiś bieg organizował, odblaski wiszą na drzewach, kiedy świecisz czołówką, one, smagane delikatnym wiatrem, ruszają się. One, czy też oczy dzikich zwierząt, czających się na nas?
Zgodnie stwierdzamy, że samemu tu iść to pewna kupa w spodniach.
Nieco wyżej, nagle - w przeciągu minuty - wchodzimy w ciepłe powietrze. Tu jest powyżej zera. No to można wyciągnąć aparaty, a schować rękawiczki.
Wychodzimy na grzbiet i ukazuje się nam Kotlina Dobromilna.
Przyspieszamy kroku, ścinamy tajnym skrótem część szlaku i przed siódmą meldujemy się na półeczce z widokiem, który uznajemy za satysfakcjonujący. Jesteśmy pięć minut od szczytu, ale tu nic nam nie zasłania widoków. No i jesteśmy sami. Tylko my i góry.
To mój debiut z nocno-wschodowymi zdjęciami - więc proszę się nie śmiać. Pijemy herbatę i delektujemy się ciszą. A przedstawienie zdaje się zaczynać.
Sam wschód mnie zaskoczył, bo byłem w trakcie zmiany obiektywu. Na szczęście już dość sprawnie je wymieniam i nie przegapiłem niczego, bo musiałbym wracać tu jutro i znów marznąć.
A właśnie - u góry było na plusie i bezwietrznie.
Piotrek może, mogę i ja.
No to tak staliśmy jak ciule i strzelaliśmy szczękami o ziemię z podziwu oraz przysłonami w aparatach. To był pierwszy wschód Seby, więc był pod wrażeniem.
W końcu zebraliśmy manatki i podeszliśmy na szczyt. Schronisko ominęliśmy. Spodziewałem się jakichś ludziów, ale była tylko obsługa kolejki.
Popatrzyliśmy więc na drugą stronę, ku Łysej Horze.
Ładnie wyglądała Czantoria.
Cały północny horyzont wypełniała szczelnie gruba, szara warstwa smogu. Tfuuu. Jedynie gdzieniegdzie przebijał się z niej pojedyńczy, dymiący komin z jakiejś elektrowni bądź huty.
Nad tym wszystkim, na horyzoncie, bieliła się czapa śniegu Hrubego Jesionika.
Wiadomo, że zaraz po wschodzie dobre jest światło. No to podświetlało ładnie, tu chyba Wyspowy.
Brakowało jeszcze Fatry, ale ona pokazała się dopiero za chwilę, gdy już sunęliśmy dalej.
No cóż, najlepsze mieliśmy za sobą. Potem już nic nie mogło nas zaskoczyć. Poszliśmy na Malinowską Skałę, spotykając tylko jedną osobę po drodze.
A nie, jechał jakiś czołg z zabudowaną przyczepą, w której siedzieli jacyś ludzie i robili zdjęcia.
Na Malinowskiej spotykamy jednego turystę i dwójkę narciarzy. Robimy postój. Nie ma się co spieszyć, czasu mamy aż nadto.
Żegnamy Babią i Kotlinę Żywiecką.
Schodzimy w kierunku Malinowa. Od razu widoki stają się inne. Zmienia się perspekrywa, nie ma już też tego błysku, tego czegoś. Ot, zwykły Beskid Śląski.
Na Malinów nie chce nam się wchodzić, więc bierzemy go trawersem i oszczędzając nieco potu wychodzimy na Przełęcz Salmopolską, gdzie na jednym metrze kwadratowym stoi dziesięciu narciarzy.
Uciekamy stamtąd w popłochu i stajemy dopiero na Grabowej. Tam znów spokój i cicho jest.
Rzadkim lasem wznosimy się na Kotarz, rozbierając się stopniowo z ubrań i narzekając na ciepło. Odczuwalnie było kilkanaście stopni. Jak w kwietniu. Przed Kotarzem odbijam, nie odmówię sobie odwiedzenia TEGO miejsca....
Latem robiła większe wrażenie, ale może to dlatego, że ugryzłem ją tylko z brzegu? Bo nie po drodze byłoby odwiedzenie jej w całości?
Wracamy do grzbietu. Tym razem odkrywam nową drogę, prowadzącą prosto na szczyt Kotarza. Nie musimy więc wracać tym samym szlakiem, który latem wiedzie świetnym, pokrytym głazami stokiem, ale zimą traci wiele ze swego uroku.
Z Kotarza rzut beretem na Hyrcę, potem karkołomne zejście, podczas którego odkrywamy, że smog żywiecki wypuszcza swoje ciemne jęzory coraz to bliżej nas. Z góry było je widać wyraźnie.
W pewnym momencie odbijamy ze szlaku i zejściem, które kiedyś, dawno temu, odkryliśmy z Visionem, obniżamy się w dolinę.
W pewnym momencie powietrze wyraźnie się zmienia. Ma specyficzny zapach i gryzie w gardło. Widoczność klęka. Osiągamy granicę smogu. Wchodzimy w nią i wracamy do rzeczywistości.
Korek w Szczyrku sięga Buczkowic. Gdzie te auta się pchają, jak wszystko zapchane, igły nie wciśniesz na parkingach? No, ale my mamy pustą drogę.
W Bielsku smog jest tak potężny, że z obwodnicy w ogóle nie widać gór.
W każdym razie na skoki byłem już w domu. Wyszło nam za paliwo po dwie dychy i w tym jeszcze było po puszce piwa, którym delektowaliśmy się witając nowy dzień.
No co, warto było.
ps. a Sebę pewnie kojarzycie, choćby z tej relacji... tatry-z-zachodu-na-wschod-vt2995.htm
Piździ jak w kieleckim, szyba nie zdążyła się odmrozić do końca, a termometry wskazywały piętnastkę na minusie.
No ale wyłazę w końcu o 4,30 z auta prosto na ten zajebisty mróz. W cieńkim polarze i softshellu. Zakładamy czołówki i idziemy atakować miraże, morza mgieł i takie tam rzeczy, co Robert często pokazuje.
Już na dzień dobry w lesie coś się koło nas rusza, no ale my - górnicy, odważni jesteśmy, pewnie to szczur wciąga czyjąś bułkę w ociosie. No nie, to nie szczur, tylko dziesięć metrów przed nami przebiega stado saren.
Ktoś jakiś bieg organizował, odblaski wiszą na drzewach, kiedy świecisz czołówką, one, smagane delikatnym wiatrem, ruszają się. One, czy też oczy dzikich zwierząt, czających się na nas?
Zgodnie stwierdzamy, że samemu tu iść to pewna kupa w spodniach.
Nieco wyżej, nagle - w przeciągu minuty - wchodzimy w ciepłe powietrze. Tu jest powyżej zera. No to można wyciągnąć aparaty, a schować rękawiczki.
Wychodzimy na grzbiet i ukazuje się nam Kotlina Dobromilna.
Przyspieszamy kroku, ścinamy tajnym skrótem część szlaku i przed siódmą meldujemy się na półeczce z widokiem, który uznajemy za satysfakcjonujący. Jesteśmy pięć minut od szczytu, ale tu nic nam nie zasłania widoków. No i jesteśmy sami. Tylko my i góry.
To mój debiut z nocno-wschodowymi zdjęciami - więc proszę się nie śmiać. Pijemy herbatę i delektujemy się ciszą. A przedstawienie zdaje się zaczynać.
Sam wschód mnie zaskoczył, bo byłem w trakcie zmiany obiektywu. Na szczęście już dość sprawnie je wymieniam i nie przegapiłem niczego, bo musiałbym wracać tu jutro i znów marznąć.
A właśnie - u góry było na plusie i bezwietrznie.
Piotrek może, mogę i ja.
No to tak staliśmy jak ciule i strzelaliśmy szczękami o ziemię z podziwu oraz przysłonami w aparatach. To był pierwszy wschód Seby, więc był pod wrażeniem.
W końcu zebraliśmy manatki i podeszliśmy na szczyt. Schronisko ominęliśmy. Spodziewałem się jakichś ludziów, ale była tylko obsługa kolejki.
Popatrzyliśmy więc na drugą stronę, ku Łysej Horze.
Ładnie wyglądała Czantoria.
Cały północny horyzont wypełniała szczelnie gruba, szara warstwa smogu. Tfuuu. Jedynie gdzieniegdzie przebijał się z niej pojedyńczy, dymiący komin z jakiejś elektrowni bądź huty.
Nad tym wszystkim, na horyzoncie, bieliła się czapa śniegu Hrubego Jesionika.
Wiadomo, że zaraz po wschodzie dobre jest światło. No to podświetlało ładnie, tu chyba Wyspowy.
Brakowało jeszcze Fatry, ale ona pokazała się dopiero za chwilę, gdy już sunęliśmy dalej.
No cóż, najlepsze mieliśmy za sobą. Potem już nic nie mogło nas zaskoczyć. Poszliśmy na Malinowską Skałę, spotykając tylko jedną osobę po drodze.
A nie, jechał jakiś czołg z zabudowaną przyczepą, w której siedzieli jacyś ludzie i robili zdjęcia.
Na Malinowskiej spotykamy jednego turystę i dwójkę narciarzy. Robimy postój. Nie ma się co spieszyć, czasu mamy aż nadto.
Żegnamy Babią i Kotlinę Żywiecką.
Schodzimy w kierunku Malinowa. Od razu widoki stają się inne. Zmienia się perspekrywa, nie ma już też tego błysku, tego czegoś. Ot, zwykły Beskid Śląski.
Na Malinów nie chce nam się wchodzić, więc bierzemy go trawersem i oszczędzając nieco potu wychodzimy na Przełęcz Salmopolską, gdzie na jednym metrze kwadratowym stoi dziesięciu narciarzy.
Uciekamy stamtąd w popłochu i stajemy dopiero na Grabowej. Tam znów spokój i cicho jest.
Rzadkim lasem wznosimy się na Kotarz, rozbierając się stopniowo z ubrań i narzekając na ciepło. Odczuwalnie było kilkanaście stopni. Jak w kwietniu. Przed Kotarzem odbijam, nie odmówię sobie odwiedzenia TEGO miejsca....
Latem robiła większe wrażenie, ale może to dlatego, że ugryzłem ją tylko z brzegu? Bo nie po drodze byłoby odwiedzenie jej w całości?
Wracamy do grzbietu. Tym razem odkrywam nową drogę, prowadzącą prosto na szczyt Kotarza. Nie musimy więc wracać tym samym szlakiem, który latem wiedzie świetnym, pokrytym głazami stokiem, ale zimą traci wiele ze swego uroku.
Z Kotarza rzut beretem na Hyrcę, potem karkołomne zejście, podczas którego odkrywamy, że smog żywiecki wypuszcza swoje ciemne jęzory coraz to bliżej nas. Z góry było je widać wyraźnie.
W pewnym momencie odbijamy ze szlaku i zejściem, które kiedyś, dawno temu, odkryliśmy z Visionem, obniżamy się w dolinę.
W pewnym momencie powietrze wyraźnie się zmienia. Ma specyficzny zapach i gryzie w gardło. Widoczność klęka. Osiągamy granicę smogu. Wchodzimy w nią i wracamy do rzeczywistości.
Korek w Szczyrku sięga Buczkowic. Gdzie te auta się pchają, jak wszystko zapchane, igły nie wciśniesz na parkingach? No, ale my mamy pustą drogę.
W Bielsku smog jest tak potężny, że z obwodnicy w ogóle nie widać gór.
W każdym razie na skoki byłem już w domu. Wyszło nam za paliwo po dwie dychy i w tym jeszcze było po puszce piwa, którym delektowaliśmy się witając nowy dzień.
No co, warto było.
ps. a Sebę pewnie kojarzycie, choćby z tej relacji... tatry-z-zachodu-na-wschod-vt2995.htm