Rowerowy Żar tropików...
: 2017-08-07, 18:55
Pogoda miała być iście tropikalna i była. Tzn. chyba było gorąco, bo aż tak tego nie odczułem, ale w niecałe 11 godzin wypiłem 7,5 litra wody, więc musiało być ciepło.
Planowałem dzień wcześniej wyjechać o 4:30, żeby jeszcze za Tychami na jakiś wschód słońca się załapać. Problem w tym, że trochę się zasiedziałem dzień wcześniej i 2:00 w nocy w sobotę, wiedziałem już, że za 2,5 godziny to na pewno nie wstanę. Nastawiłem więc budzik na 8:00, o 9:00 planowałem wyjechać. O 10:00 jadłem jeszcze w fotelu wygodnie śniadanie i o 10:30 udało się. Tak więc tylko jakieś 6 godzin opóźnienia. A miał być spokojny turystyczny dzień bez żadnego pośpiechu, ale w sumie i tak tak było, bo ta 10:30 to jeszcze wcale nie tak późno.
Po 50 minutach dojeżdżam do miejscowości Góra koło Brzeszcz, tam są takie fajne dwa stawki, w sumie trzy, ale trzeciego nie widać... Tam sobie zrobiłem pierwszą przerwę.
Góry już za stawkami było widać:
W sumie już z Tychów było widać, ale stąd o wiele wyraźniej.
Przejeżdżam Brzeszcze, potem jakieś wioski i wjeżdżam do Wilamowic. Gdzie z oddali już widać centrum z rzucającą się najbardziej w oczy wieżą kościoła z górami w tle...
Po chwili wjeżdżam do centrum, a właściwie na rynek. Na wikipedii piszę coś o zabytkowej drewnianej zabudowie, ale nie stwierdziłem za bardzo takiej. Jeden sypiący się dom i drugi trochę ładniejszy, ale przerobiony na centrum ubezpieczeń i zakład pogrzebowy. Bardzo kompleksowa obsługa klienta. Ale rynek jakiś jest:
Tutaj też skończyła mi się pierwsza butelka wody i kupiłem drugą.
Kawałek dalej kościół widoczny wcześniej z oddali:
I kawałek dalej cmentarz z charakterystycznym nagrobkiem i górami w tle...
A za cmentarzem już bardzo blisko widać góry w pełnej okazałości.
No ale czas jechać dalej, bo trzeba do nich dojechać. Już leci to bardzo szybko, bo cały czas widać cel i bardzo szybko się zbliża...
Tak, że po niecałych dwóch godzinach jazdy jestem już w Porąbce.
Gdzie też najbardziej charakterystyczną budowlą z oddali jest kościół.
Ale zwykłe domki na tle gór też nie wyglądają najgorzej.
W zasadzie nie wiem po co, ale przejechałem przez most i wjechałem do tej Porąbki tak z ciekawości, w sumie nic tam nie było, ale idealne miejsce na popas, tam też coś w końcu zjadłem.
Potem z powrotem przez mostek...
I w stronę Międzybrodzia Bialskiego. Po drodze jeszcze mijam zaporę.
A za chwilę jestem już w Międzybrodziu Żywieckim. Było to po 2 godzinach i 10 minutach spokojnej jazdy. Tzn. samej jazdy bez żadnych przerw, bo jechałem o wiele dłużej, robiąc zdjęcia i przerwę na jedzenie. Tam posiedziałem nad brzegiem Jeziora Międzybrodzkiego i podziwiałem tłumy plażowiczów pod zboczami Żaru. Normalnie klimat jak w jakiejś Chorwacji. Ja na szczęście po swojej stronie jeziora byłem zupełnie sam. Przejechałem kolejny mostek i udałem się po kolejne butelki wody. Bo druga właśnie mi się skończyła. To też dokupiłem od razu dwie, bo nie wiedziałem czy na szczycie w ogóle będzie, a po drugie po ile. Więc lepiej było się zaopatrzyć na dole w sklepie. I to był z jednej strony pomysł genialny, bo ledwo mi potem starczyło. Z drugiej zaś do dupy, bo się dodatkowo obciążyłem, a tu taki podjazd przede mną.
Dojechałem do pierwszych widoków...
Potem trochę jechałem, trochę szedłem... różnie bywało...
Ale w końcu dotarłem...
W tym miejscu stwierdziłem, że ten Żar jakby za nisko, więc od razu zacząłem szukać jakiegoś pagórka wyżej i znalazłem. Chociaż nie byłem pewien, czy docisnę tam ten obładowany rower i jeszcze plecak na plecach. Ale poszło mi to bez żadnego problemu i zaraz byłem na Kiczerze. Chociaż ludzie tam idący dziwnie patrzyli na mnie i się nawet dziwili, bo oni tam samochodem podjechali i ledwo tam wejść umieli na lekko. Inni zaś byli chyba zaciekawieni tym rowerem, bo to nie żaden góral, a tak typowa szosówka, chociaż trochę przerobiona na taki rower trekkingowy, ale i tak dziwnie to wyglądało.
Stamtąd widoki na przyszłość były takie sobie... Dużo widać nie było, ale może w przyszłości będzie lepiej.
Już w trakcie podejścia skończyła mi się kolejna butelka wody, ale może też dlatego tak piłem, bo wiedziałem, że mam jeszcze jedną. Wszedłem też na sam szczyt, przy tej wiacie z miejscem na ognisko. A tam się rozbiły normalnie z namiotami dwie rodzinki z dziećmi i zajęli całą wiatę robiąc sobie ognisko. Długo więc tam nie pobyłem, tylko szybko wróciłem z powrotem, do zbiornika. Objechałem go i w końcu dotarłem do celu.
Tutaj widoki dobre też tylko na tą bliską przyszłość, a co dalej nie wiadomo...
Ludzi na szczycie chyba nie tak dużo, ale nie wiem ile jest tu normalnie. Wydaje mi się, że w południe pewnie dużo więcej, a teraz o 17:00 jak dla mnie w sam raz. W w miarę spokoju posiedziałem z pół godzinki, zjadłem coś, bo to dopiero drugi raz dzisiaj, dopiłem prawie do końca drugą, a w sumie już czwartą tego dnia butelkę wody i udałem się na dół.
Zjazd był bardzo szybki i niesamowicie przyjemny.
Na dole jak idzie się domyślić musiałem dokupić znów wodę, ale ta mi już starczyła do samych Tychów. Bo już nie musiałem się za bardzo po nic zatrzymywać, zrobiło się chłodniej i fajnie się jechało. No poza kilkoma krótkimi przerwami na zdjęcia...
Nawet już aparatu nie chowałem do plecaka, tylko jechałem normalnie z aparatem na szyi, bo mi się przypomniało, że kiedyś Robert J zachwalał tą metodę i faktycznie pomaga, dużo krócej przerwy trwają.
Między Kobiernicami a Wilamowicami, jeszcze jakieś widoki, góry szybko zaczynają się oddalać, a słonce szybko zmierza ku końcowi na ten dzień...
Tak, że przed Wilamowicami było już prawie za drzewami i zachodu jako takiego nie zobaczyłem wcale, bo byłem w tym czasie już w Brzeszczach. Ale przed nimi jeszcze ostatnie spojrzenia na góry...
Tak, że to Tychów dojeżdżam jak już jest prawie ciemno, ale jeszcze nie całkiem...
Robię ostatnią przerwę, wypijam ostatnią wodę i robię ostatnie zdjęcie...
I już za niecałe 15 minut jestem w domu. W sumie wyszło niecałe 130 km i nawet ta późna godzina wyjścia w zupełności wystarczyła na spokojny rekreacyjny i turystyczny dzień.
Planowałem dzień wcześniej wyjechać o 4:30, żeby jeszcze za Tychami na jakiś wschód słońca się załapać. Problem w tym, że trochę się zasiedziałem dzień wcześniej i 2:00 w nocy w sobotę, wiedziałem już, że za 2,5 godziny to na pewno nie wstanę. Nastawiłem więc budzik na 8:00, o 9:00 planowałem wyjechać. O 10:00 jadłem jeszcze w fotelu wygodnie śniadanie i o 10:30 udało się. Tak więc tylko jakieś 6 godzin opóźnienia. A miał być spokojny turystyczny dzień bez żadnego pośpiechu, ale w sumie i tak tak było, bo ta 10:30 to jeszcze wcale nie tak późno.
Po 50 minutach dojeżdżam do miejscowości Góra koło Brzeszcz, tam są takie fajne dwa stawki, w sumie trzy, ale trzeciego nie widać... Tam sobie zrobiłem pierwszą przerwę.
Góry już za stawkami było widać:
W sumie już z Tychów było widać, ale stąd o wiele wyraźniej.
Przejeżdżam Brzeszcze, potem jakieś wioski i wjeżdżam do Wilamowic. Gdzie z oddali już widać centrum z rzucającą się najbardziej w oczy wieżą kościoła z górami w tle...
Po chwili wjeżdżam do centrum, a właściwie na rynek. Na wikipedii piszę coś o zabytkowej drewnianej zabudowie, ale nie stwierdziłem za bardzo takiej. Jeden sypiący się dom i drugi trochę ładniejszy, ale przerobiony na centrum ubezpieczeń i zakład pogrzebowy. Bardzo kompleksowa obsługa klienta. Ale rynek jakiś jest:
Tutaj też skończyła mi się pierwsza butelka wody i kupiłem drugą.
Kawałek dalej kościół widoczny wcześniej z oddali:
I kawałek dalej cmentarz z charakterystycznym nagrobkiem i górami w tle...
A za cmentarzem już bardzo blisko widać góry w pełnej okazałości.
No ale czas jechać dalej, bo trzeba do nich dojechać. Już leci to bardzo szybko, bo cały czas widać cel i bardzo szybko się zbliża...
Tak, że po niecałych dwóch godzinach jazdy jestem już w Porąbce.
Gdzie też najbardziej charakterystyczną budowlą z oddali jest kościół.
Ale zwykłe domki na tle gór też nie wyglądają najgorzej.
W zasadzie nie wiem po co, ale przejechałem przez most i wjechałem do tej Porąbki tak z ciekawości, w sumie nic tam nie było, ale idealne miejsce na popas, tam też coś w końcu zjadłem.
Potem z powrotem przez mostek...
I w stronę Międzybrodzia Bialskiego. Po drodze jeszcze mijam zaporę.
A za chwilę jestem już w Międzybrodziu Żywieckim. Było to po 2 godzinach i 10 minutach spokojnej jazdy. Tzn. samej jazdy bez żadnych przerw, bo jechałem o wiele dłużej, robiąc zdjęcia i przerwę na jedzenie. Tam posiedziałem nad brzegiem Jeziora Międzybrodzkiego i podziwiałem tłumy plażowiczów pod zboczami Żaru. Normalnie klimat jak w jakiejś Chorwacji. Ja na szczęście po swojej stronie jeziora byłem zupełnie sam. Przejechałem kolejny mostek i udałem się po kolejne butelki wody. Bo druga właśnie mi się skończyła. To też dokupiłem od razu dwie, bo nie wiedziałem czy na szczycie w ogóle będzie, a po drugie po ile. Więc lepiej było się zaopatrzyć na dole w sklepie. I to był z jednej strony pomysł genialny, bo ledwo mi potem starczyło. Z drugiej zaś do dupy, bo się dodatkowo obciążyłem, a tu taki podjazd przede mną.
Dojechałem do pierwszych widoków...
Potem trochę jechałem, trochę szedłem... różnie bywało...
Ale w końcu dotarłem...
W tym miejscu stwierdziłem, że ten Żar jakby za nisko, więc od razu zacząłem szukać jakiegoś pagórka wyżej i znalazłem. Chociaż nie byłem pewien, czy docisnę tam ten obładowany rower i jeszcze plecak na plecach. Ale poszło mi to bez żadnego problemu i zaraz byłem na Kiczerze. Chociaż ludzie tam idący dziwnie patrzyli na mnie i się nawet dziwili, bo oni tam samochodem podjechali i ledwo tam wejść umieli na lekko. Inni zaś byli chyba zaciekawieni tym rowerem, bo to nie żaden góral, a tak typowa szosówka, chociaż trochę przerobiona na taki rower trekkingowy, ale i tak dziwnie to wyglądało.
Stamtąd widoki na przyszłość były takie sobie... Dużo widać nie było, ale może w przyszłości będzie lepiej.
Już w trakcie podejścia skończyła mi się kolejna butelka wody, ale może też dlatego tak piłem, bo wiedziałem, że mam jeszcze jedną. Wszedłem też na sam szczyt, przy tej wiacie z miejscem na ognisko. A tam się rozbiły normalnie z namiotami dwie rodzinki z dziećmi i zajęli całą wiatę robiąc sobie ognisko. Długo więc tam nie pobyłem, tylko szybko wróciłem z powrotem, do zbiornika. Objechałem go i w końcu dotarłem do celu.
Tutaj widoki dobre też tylko na tą bliską przyszłość, a co dalej nie wiadomo...
Ludzi na szczycie chyba nie tak dużo, ale nie wiem ile jest tu normalnie. Wydaje mi się, że w południe pewnie dużo więcej, a teraz o 17:00 jak dla mnie w sam raz. W w miarę spokoju posiedziałem z pół godzinki, zjadłem coś, bo to dopiero drugi raz dzisiaj, dopiłem prawie do końca drugą, a w sumie już czwartą tego dnia butelkę wody i udałem się na dół.
Zjazd był bardzo szybki i niesamowicie przyjemny.
Na dole jak idzie się domyślić musiałem dokupić znów wodę, ale ta mi już starczyła do samych Tychów. Bo już nie musiałem się za bardzo po nic zatrzymywać, zrobiło się chłodniej i fajnie się jechało. No poza kilkoma krótkimi przerwami na zdjęcia...
Nawet już aparatu nie chowałem do plecaka, tylko jechałem normalnie z aparatem na szyi, bo mi się przypomniało, że kiedyś Robert J zachwalał tą metodę i faktycznie pomaga, dużo krócej przerwy trwają.
Między Kobiernicami a Wilamowicami, jeszcze jakieś widoki, góry szybko zaczynają się oddalać, a słonce szybko zmierza ku końcowi na ten dzień...
Tak, że przed Wilamowicami było już prawie za drzewami i zachodu jako takiego nie zobaczyłem wcale, bo byłem w tym czasie już w Brzeszczach. Ale przed nimi jeszcze ostatnie spojrzenia na góry...
Tak, że to Tychów dojeżdżam jak już jest prawie ciemno, ale jeszcze nie całkiem...
Robię ostatnią przerwę, wypijam ostatnią wodę i robię ostatnie zdjęcie...
I już za niecałe 15 minut jestem w domu. W sumie wyszło niecałe 130 km i nawet ta późna godzina wyjścia w zupełności wystarczyła na spokojny rekreacyjny i turystyczny dzień.