Kto rano wstaje ten... głupi!
: 2017-08-15, 18:30
Jakoś się zmobilizowałem i wstałem o czwartej. Dziesięć minut później już siedziałem w aucie. Plan był piękny - złapać wschód w Zimniku. Ale coś chmury się walały na wschodzie to olałem temat i pojechałem zupełnie gdzie indziej.
Jakoś po piątej Brenna wita mnie zimnem.
Uderzam w dolinę Hołcyny. Śpiący, jakieś psy mnie obszczekują. Mam i wschód, genialny.
Biję do góry jak mały motorek, trochę z zimna, trochę z nudów. Pierwsze odbicie zapamiętałem, drugiego już nie, więc trzeba improwizować i kluczyć w mokrych trawkach.
Tak sobie kluczę, nic mnie nie pożarło, w końcu trafiłem na znajomy trakt i zadowolony z siebie posuwam się naprzód. Myślę sobie o dziewczynach, co pewnie śpią jeszcze w najlepsze, zaraz też się położę, na trawce.
Pojawiają się pierwsze jakieś tam widoki, Równica, Czantoria, nudy same.
W końcu osiągam niższą z dwóch hal. Czas na popas. Cisza taka, że aż w uszach mi dudni.
Nie wiem jeszcze, gdzie pójdę. Kusi Stary Groń. Kusi Czupel. Kusi też mokra trawa. A co, śpiochem jestem, nie od dzisiaj.
Krótka drzemka i sunę dalej, ku hali położonej wyżej. To już blisko.
Krótkie podejście przez lasek...
I już jestem, już wychodzę.
Spędzam tu dobrą godzinę, żywej duszy nie ma, tylko ja i to, co wokół mnie.
W końcu ruszam dalej, ale nie dochodzę daleko, bo na drugim krańcu hali znów się wykładam i bujam w obłokach.
Dosyć tego. Wynajduję skrót odkryty zimą i po chwili melduje się na Kotarzu. Postanawiam iść sobie na Błatnią, w sumie nie umiem wytłumaczyć logicznie, po co.
Tym razem nie idę "klimatycznym" szlakiem tylko przecinką na Beskid.
Tam oglądam jakieś nowe wynalazki w postaci torów saneczkowych, pontonów i kolejki. Zmykam stamtąd w podskokach. Pojawiają się ludzie. W ilości sporej. Zauważam też nową stokówkę. Brrr..
Karkoszczonkę omijam w podskokach i cisnę na Trzy kopce, oglądając się czasem za siebie i widząc, jak nowe wynalazki na Beskidku szpecą ogólne wrażenie.
Szlak jest taki, jaki jest. Daje w kość. Pierwszy raz idę tędy do góry. Miałem iść na Trzy Kopce koło jaskini, ale jak zobaczyłem trawers na Klimczok to skorzystałem z ulgą.
Wydostaję się na Siodło pod Klimczokiem i prę do góry, zastanawiając się, dlaczego jest tak mało ludzi. Kolejka nie działa?
No ale docieram na szczyt i kopara opada.
Chciałoby się uciekać, ale trzeba nieco odpocząć. No to siedzę chwilę. Widoczność taka sobie. Tatry? No były. Ale nie powalały.
Ludzi przybywa. Biorę więc nogi za pas. Liczę, że teraz będzie ich mniej. Za moment jestem na Trzech Kopcach.
A po chwili zauważam, że cisną pielgrzymki. Ludzie, rowery. Masakra. Nie ma dla mnie ucieczki. Muszę dojść do Błatnej. Zajmuje mi to trzy kwadranse. Niemniej udaje mi się wykonać kilka zdjęć bez ludzi. Więc mogło być gorzej.
Goczałkowice
Słońce pali. Zapasy picia są na wykończeniu. Wbiegam na halę szczytową. Slalomem. Między ludźmi.
Przed schroniskiem sajgon. Nie ma szans się dostać do środka.
Jeszcze gorzej z drugiej strony. Aż do rancza piknik, sto piętnaście psów i w ogóle. Odbijam do Brennej. Nawet mi się jakieś tam Fatry udaje wyłapać.
Kiedy jest możliwość, idę ścieżką równolegle do szlaku. Potem jednak nie mam wyboru. A do góry idzie tysiąc osób. Gdzie oni się zmieszczą? W końcu szlak odbija w prawo a ja idę swoim skrótem koło wieży, tam nie idzie nikt. Tak kończę pętlę.
Na dole moim oczom ukazuje się jeden dupny pierdolnik.
Wsiadam do auta. Na moje miejsce już jest czterech chętnych. W aucie piekarnik. 48 stopni. Do Skoczowa schłodzi się o dziesięć. Po godzinie z hakiem melduje się w domu na obiedzie. Ugotowany, upieczony. Obiad smakuje wybornie. Zimna zupa chmielowa z lodówki. Wchodzi jak marzenie. No i siedzę sobie już w domu i myślę o tych, co ruszą z Beskidów wieczorem do domu... Biedacy, czeka ich pewnie kilkugodzinny korek...
Jakoś po piątej Brenna wita mnie zimnem.
Uderzam w dolinę Hołcyny. Śpiący, jakieś psy mnie obszczekują. Mam i wschód, genialny.
Biję do góry jak mały motorek, trochę z zimna, trochę z nudów. Pierwsze odbicie zapamiętałem, drugiego już nie, więc trzeba improwizować i kluczyć w mokrych trawkach.
Tak sobie kluczę, nic mnie nie pożarło, w końcu trafiłem na znajomy trakt i zadowolony z siebie posuwam się naprzód. Myślę sobie o dziewczynach, co pewnie śpią jeszcze w najlepsze, zaraz też się położę, na trawce.
Pojawiają się pierwsze jakieś tam widoki, Równica, Czantoria, nudy same.
W końcu osiągam niższą z dwóch hal. Czas na popas. Cisza taka, że aż w uszach mi dudni.
Nie wiem jeszcze, gdzie pójdę. Kusi Stary Groń. Kusi Czupel. Kusi też mokra trawa. A co, śpiochem jestem, nie od dzisiaj.
Krótka drzemka i sunę dalej, ku hali położonej wyżej. To już blisko.
Krótkie podejście przez lasek...
I już jestem, już wychodzę.
Spędzam tu dobrą godzinę, żywej duszy nie ma, tylko ja i to, co wokół mnie.
W końcu ruszam dalej, ale nie dochodzę daleko, bo na drugim krańcu hali znów się wykładam i bujam w obłokach.
Dosyć tego. Wynajduję skrót odkryty zimą i po chwili melduje się na Kotarzu. Postanawiam iść sobie na Błatnią, w sumie nie umiem wytłumaczyć logicznie, po co.
Tym razem nie idę "klimatycznym" szlakiem tylko przecinką na Beskid.
Tam oglądam jakieś nowe wynalazki w postaci torów saneczkowych, pontonów i kolejki. Zmykam stamtąd w podskokach. Pojawiają się ludzie. W ilości sporej. Zauważam też nową stokówkę. Brrr..
Karkoszczonkę omijam w podskokach i cisnę na Trzy kopce, oglądając się czasem za siebie i widząc, jak nowe wynalazki na Beskidku szpecą ogólne wrażenie.
Szlak jest taki, jaki jest. Daje w kość. Pierwszy raz idę tędy do góry. Miałem iść na Trzy Kopce koło jaskini, ale jak zobaczyłem trawers na Klimczok to skorzystałem z ulgą.
Wydostaję się na Siodło pod Klimczokiem i prę do góry, zastanawiając się, dlaczego jest tak mało ludzi. Kolejka nie działa?
No ale docieram na szczyt i kopara opada.
Chciałoby się uciekać, ale trzeba nieco odpocząć. No to siedzę chwilę. Widoczność taka sobie. Tatry? No były. Ale nie powalały.
Ludzi przybywa. Biorę więc nogi za pas. Liczę, że teraz będzie ich mniej. Za moment jestem na Trzech Kopcach.
A po chwili zauważam, że cisną pielgrzymki. Ludzie, rowery. Masakra. Nie ma dla mnie ucieczki. Muszę dojść do Błatnej. Zajmuje mi to trzy kwadranse. Niemniej udaje mi się wykonać kilka zdjęć bez ludzi. Więc mogło być gorzej.
Goczałkowice
Słońce pali. Zapasy picia są na wykończeniu. Wbiegam na halę szczytową. Slalomem. Między ludźmi.
Przed schroniskiem sajgon. Nie ma szans się dostać do środka.
Jeszcze gorzej z drugiej strony. Aż do rancza piknik, sto piętnaście psów i w ogóle. Odbijam do Brennej. Nawet mi się jakieś tam Fatry udaje wyłapać.
Kiedy jest możliwość, idę ścieżką równolegle do szlaku. Potem jednak nie mam wyboru. A do góry idzie tysiąc osób. Gdzie oni się zmieszczą? W końcu szlak odbija w prawo a ja idę swoim skrótem koło wieży, tam nie idzie nikt. Tak kończę pętlę.
Na dole moim oczom ukazuje się jeden dupny pierdolnik.
Wsiadam do auta. Na moje miejsce już jest czterech chętnych. W aucie piekarnik. 48 stopni. Do Skoczowa schłodzi się o dziesięć. Po godzinie z hakiem melduje się w domu na obiedzie. Ugotowany, upieczony. Obiad smakuje wybornie. Zimna zupa chmielowa z lodówki. Wchodzi jak marzenie. No i siedzę sobie już w domu i myślę o tych, co ruszą z Beskidów wieczorem do domu... Biedacy, czeka ich pewnie kilkugodzinny korek...