Pilsko :)
: 2020-03-28, 14:24
Ta relacja była swego czasu hitem.
Troszkę ją odgrzeję, jako prolog do tej drugiej, ważniejszej części... Po części skopiowałem telst, ale po części pododawałem coś, takie czasy mamy, że jest czas, a nie wszyscy historię znają...
Niech też będzie przestrogą i nauką dla wszystkich ją czytających. Pokazuje, że nawet Beskid moze być śmiertelnie niebezpieczny, jesli tylko trafimy na splot nieszczęsliwych wydarzeń. Pokazuje, jak ważne jest przygotowanie i odpowiedni ekwipunek. I że zawsze, nawet na najmniejszej i najbezpieczniejszej górce, choćby miała ledwie tysiąc metrów, musisz być gotów na najgorsze. Psychicznie, fizycznie i wyposażeniowo.
Zaczyna się niewinnie, ot, spotykamy się na parkingu w Krobielowie (jedziemy w dwóch grupkach) i przed ósmą wychodzimy na żółty szlak prowadzący na Halę Miziową. Prym wiedzie Łukasz z Oświęcimia, reszta jakoś nie chce go dogonić. Śnieg nie pada, ale jest go całkiem sporo, miejscami po kolana. Szlak żółty ma to do siebie, że w pewnym momencie wychodzi na nartostradę, ubitą ratrakami, więc po ponad dwóch godzinach meldujemy się w ciepłym schronisku na Miziowej. Humory wszystkim dopisują.
W ogóle ta tej wycieczce bym się doszukiwał początku naszego forum, bo tam pierwszy raz poznałem Visiona, zresztą po kwadransie znaleźliśmy wspólny język i zostaliśmy mocno z tyłu, bośmy mieli tatry w plecaku i mimo paskudnej niepogody je widzieliśmy....
Po ciepłym posiłku na Miziowej ruszamy w kierunku kopuły Pilska. Najpierw nartostradą, w ubitym śniegu, pod Pięć Kopców, potem grzbietem. Troche wieje, widoczność niezbyt powalająca, lekko prószy śnieg. Jedna dziewczyna (teraz adminka w grupie Beskiomaniacy) wyskakuje z pomysłem ubrania raków, przez co dwóch prześmiewców (Vision i ja) ma ubaw po pachy. W takich właśnie humorach osiągamy polski szczyt Pilska.
Ale to mało. Przecież chcemy zatytuowac naszą relację "Zimowy krzyż 2", więc jeszcze 500 metrów po kopule szczytowej, do głownego, słowackiego wierzchołka, gdzie ów krzyż stoi.
Na polskim wierzchołku spotykamy Narciarza. Będzie nam towarzyszyć do konca dnia...
Ruszamy na słowacki wierzchołek. Znam doskonale drogę. Tyle razy tamtędy szedłem. Zresztą, są ślady...
Dwie, trzy minuty - i nagle staje się coś, czego nikt nie przewidział. Nagła zmiana pogody, wichura, śnieżyca, zero widoczności.
Ile nam brakuje do słowackiego szczytu? Sto metrów? Dwieście?
Wycofujemy się!
Tyle, że w ciągu minuty wszystkie ślady są już zasypane. Oddychać cieżko, gogle całe oblodzone.
Nie widać nic. Nie ma żadnych punktów odniesienia. Kierujemy się naprzód sugerując się układem kosodrzewiny, kierunkiem wiatru, który przed chwilą wiał w plecy. teraz wieje proto w dzioby.
Krok po kroku wracamy. Widać na metr lub dwa. Rejon znam w zasadzie tylko ja. No to wycofujemy się w kierunku polskiego wierzchołka. Trafić nań nie trafiamy, ale postanawiamy obniżać się z tej śnieżycy w dół. Po kilkunastu minutach obniżamy się delikatnie z kopuły. Wiatr cichnie.
Tu popełniamy dwa błędy. Po pierwsze, w tym momencie powinniśmy sprawdzić na GPS swoje połozenie i skonsultować z GOPR-em. Po drugie, gdyby ktoś z nas miał kompas.... Taka pierdołka, a nikt o tym nie pomyślal. Jest po pierwszej.
Postanawiamy więc schodzić dalej w dół, w dolinę. Jestem na 99 procent pewien, że jesteśmy na naszej stronie. Przedzieramy sie przez dwumetrowe zaspy, wzdłuż koryta potoku. W zwartej grupie, pomagając sobie. Powoli to idzie, ale systematycznie.
Na telefonach mamy nasz zasięg, co utwierdza mnie w przekonaniu, że idziemy w strone Górnego Korbielowa.
Ok 15 podejmujemy najważniejszą decyzję tego dnia. Jeśli do godziny nie znajdziemy śladów cywilizacji - dzwonimy do GOPR-u. Zaczynamy się bowiem troszkę niepokoić, powinniśmy przeciąć czerwony szlak z Miziowej na Glinne, a tu nic nie ma... Takie tam, sokoła znajomości terenu.
No i koło 16 faktycznie, dzwonimy. Mówimy: współrzędne takie i takie, wysokość taka i taka, jesteśmy dobrze wyposażeni, mamy siłę, nie jest nam zimno, prosimy o wskazanie nam naszego położenia.
Po chwili odpowiedź i konsternacja - pomylilismy się o zaledwie 10 stopni przy zejściu. Ale za to z jakimi konsekwencjami!! Schodzimy na słowacką stronę. Mamy 15 km do najbliższych zabudowań. Czyli w takich warunkach całą noc. Bo przecież choć zmieniamy się na torowaniu całą ósemką, to jednak teren daje w kość. I te dwa metry śniegu, które trzeba wytorować.
czyli co... Wracamy z powrotem pod szczyt. Ratownicy wyjdą nam na przeciw. Tak też się dzieje. Zapada zmierzch. Pniemy się powoli po naszych śladach. Czołówki bajecznie rozświetlają nam drogę. Gwizdek, folie rozgrzewające, termosy są bezcenne. Są ratownicy - na nartach. Na nowo musimy torować śnieg, teraz jeszcze stromiej, ale juz w dobrym kierunku. Wychodzimy na granicę. Po polskiej stronie zawierucha. Juz goprówka. O własnych siłach, wszyscy. Ciepła herbata i w dół, do Korbielowa, najkrótszą drogą. Przy autach jesteśmy o 22. Z dużym bagażem doświadczeń. Goprowcy chwalą nas. To marne pocieszenie, ale zawsze coś. Że dobrze przygotowani. Że doświadczeni.
Ale ja wiem, ze popełniliśmy błędy. I brakło nam kompasu. Wystarczyło go mieć na szczycie...
Po całej historii na kolorowym forum powinni na nas wylać kubeł pomyj. No ale że był z nami jeden gość, co był lubiany to wszyscy nas chwalili. Zainteresował się nami TVN. Chcieli wywiadu. Nie wiem, czemu, ale to ja zostałem wydelegowany do tego niecnego czynu. Nie zgodziłem się pajacować przed kamerą, więc blukałem coś pół godziny do telefonu. W końcu puścili 10 wyrazów w głownym wydaniu Faktów w TVn...
Niestety, nie mam więcej zdjęć z tego dnia... Płytke szlag trafił... Ale to nieważne, to tylko prolog do właściwej relacji..
Troszkę ją odgrzeję, jako prolog do tej drugiej, ważniejszej części... Po części skopiowałem telst, ale po części pododawałem coś, takie czasy mamy, że jest czas, a nie wszyscy historię znają...
Niech też będzie przestrogą i nauką dla wszystkich ją czytających. Pokazuje, że nawet Beskid moze być śmiertelnie niebezpieczny, jesli tylko trafimy na splot nieszczęsliwych wydarzeń. Pokazuje, jak ważne jest przygotowanie i odpowiedni ekwipunek. I że zawsze, nawet na najmniejszej i najbezpieczniejszej górce, choćby miała ledwie tysiąc metrów, musisz być gotów na najgorsze. Psychicznie, fizycznie i wyposażeniowo.
Zaczyna się niewinnie, ot, spotykamy się na parkingu w Krobielowie (jedziemy w dwóch grupkach) i przed ósmą wychodzimy na żółty szlak prowadzący na Halę Miziową. Prym wiedzie Łukasz z Oświęcimia, reszta jakoś nie chce go dogonić. Śnieg nie pada, ale jest go całkiem sporo, miejscami po kolana. Szlak żółty ma to do siebie, że w pewnym momencie wychodzi na nartostradę, ubitą ratrakami, więc po ponad dwóch godzinach meldujemy się w ciepłym schronisku na Miziowej. Humory wszystkim dopisują.
W ogóle ta tej wycieczce bym się doszukiwał początku naszego forum, bo tam pierwszy raz poznałem Visiona, zresztą po kwadransie znaleźliśmy wspólny język i zostaliśmy mocno z tyłu, bośmy mieli tatry w plecaku i mimo paskudnej niepogody je widzieliśmy....
Po ciepłym posiłku na Miziowej ruszamy w kierunku kopuły Pilska. Najpierw nartostradą, w ubitym śniegu, pod Pięć Kopców, potem grzbietem. Troche wieje, widoczność niezbyt powalająca, lekko prószy śnieg. Jedna dziewczyna (teraz adminka w grupie Beskiomaniacy) wyskakuje z pomysłem ubrania raków, przez co dwóch prześmiewców (Vision i ja) ma ubaw po pachy. W takich właśnie humorach osiągamy polski szczyt Pilska.
Ale to mało. Przecież chcemy zatytuowac naszą relację "Zimowy krzyż 2", więc jeszcze 500 metrów po kopule szczytowej, do głownego, słowackiego wierzchołka, gdzie ów krzyż stoi.
Na polskim wierzchołku spotykamy Narciarza. Będzie nam towarzyszyć do konca dnia...
Ruszamy na słowacki wierzchołek. Znam doskonale drogę. Tyle razy tamtędy szedłem. Zresztą, są ślady...
Dwie, trzy minuty - i nagle staje się coś, czego nikt nie przewidział. Nagła zmiana pogody, wichura, śnieżyca, zero widoczności.
Ile nam brakuje do słowackiego szczytu? Sto metrów? Dwieście?
Wycofujemy się!
Tyle, że w ciągu minuty wszystkie ślady są już zasypane. Oddychać cieżko, gogle całe oblodzone.
Nie widać nic. Nie ma żadnych punktów odniesienia. Kierujemy się naprzód sugerując się układem kosodrzewiny, kierunkiem wiatru, który przed chwilą wiał w plecy. teraz wieje proto w dzioby.
Krok po kroku wracamy. Widać na metr lub dwa. Rejon znam w zasadzie tylko ja. No to wycofujemy się w kierunku polskiego wierzchołka. Trafić nań nie trafiamy, ale postanawiamy obniżać się z tej śnieżycy w dół. Po kilkunastu minutach obniżamy się delikatnie z kopuły. Wiatr cichnie.
Tu popełniamy dwa błędy. Po pierwsze, w tym momencie powinniśmy sprawdzić na GPS swoje połozenie i skonsultować z GOPR-em. Po drugie, gdyby ktoś z nas miał kompas.... Taka pierdołka, a nikt o tym nie pomyślal. Jest po pierwszej.
Postanawiamy więc schodzić dalej w dół, w dolinę. Jestem na 99 procent pewien, że jesteśmy na naszej stronie. Przedzieramy sie przez dwumetrowe zaspy, wzdłuż koryta potoku. W zwartej grupie, pomagając sobie. Powoli to idzie, ale systematycznie.
Na telefonach mamy nasz zasięg, co utwierdza mnie w przekonaniu, że idziemy w strone Górnego Korbielowa.
Ok 15 podejmujemy najważniejszą decyzję tego dnia. Jeśli do godziny nie znajdziemy śladów cywilizacji - dzwonimy do GOPR-u. Zaczynamy się bowiem troszkę niepokoić, powinniśmy przeciąć czerwony szlak z Miziowej na Glinne, a tu nic nie ma... Takie tam, sokoła znajomości terenu.
No i koło 16 faktycznie, dzwonimy. Mówimy: współrzędne takie i takie, wysokość taka i taka, jesteśmy dobrze wyposażeni, mamy siłę, nie jest nam zimno, prosimy o wskazanie nam naszego położenia.
Po chwili odpowiedź i konsternacja - pomylilismy się o zaledwie 10 stopni przy zejściu. Ale za to z jakimi konsekwencjami!! Schodzimy na słowacką stronę. Mamy 15 km do najbliższych zabudowań. Czyli w takich warunkach całą noc. Bo przecież choć zmieniamy się na torowaniu całą ósemką, to jednak teren daje w kość. I te dwa metry śniegu, które trzeba wytorować.
czyli co... Wracamy z powrotem pod szczyt. Ratownicy wyjdą nam na przeciw. Tak też się dzieje. Zapada zmierzch. Pniemy się powoli po naszych śladach. Czołówki bajecznie rozświetlają nam drogę. Gwizdek, folie rozgrzewające, termosy są bezcenne. Są ratownicy - na nartach. Na nowo musimy torować śnieg, teraz jeszcze stromiej, ale juz w dobrym kierunku. Wychodzimy na granicę. Po polskiej stronie zawierucha. Juz goprówka. O własnych siłach, wszyscy. Ciepła herbata i w dół, do Korbielowa, najkrótszą drogą. Przy autach jesteśmy o 22. Z dużym bagażem doświadczeń. Goprowcy chwalą nas. To marne pocieszenie, ale zawsze coś. Że dobrze przygotowani. Że doświadczeni.
Ale ja wiem, ze popełniliśmy błędy. I brakło nam kompasu. Wystarczyło go mieć na szczycie...
Po całej historii na kolorowym forum powinni na nas wylać kubeł pomyj. No ale że był z nami jeden gość, co był lubiany to wszyscy nas chwalili. Zainteresował się nami TVN. Chcieli wywiadu. Nie wiem, czemu, ale to ja zostałem wydelegowany do tego niecnego czynu. Nie zgodziłem się pajacować przed kamerą, więc blukałem coś pół godziny do telefonu. W końcu puścili 10 wyrazów w głownym wydaniu Faktów w TVn...
Niestety, nie mam więcej zdjęć z tego dnia... Płytke szlag trafił... Ale to nieważne, to tylko prolog do właściwej relacji..