Na rozruszanie zastałych kości
: 2024-07-17, 13:30
Hejka.
Niedawno postanowiłem sprawdzić, jak zmieniły się tereny, w których spędzałem w sumie każde wakacje w dzieciństwie, z powodu obecności domu wczasowego z kopalni ojca.
Zaczynam w Wiśle. O zgrozo, dawny dworzec autobusowy (stał przy kościele) zmienił sie w parking supermarketu. Robię jakieś szybkie zakupy i zmykam na niebieski szlak w stronę Wisły Jawornika.
Przechodzę pod tunelem kolejowym i wracają wspomnienia. Tak, ta ściezynka niewiele się zmieniła. Gęsty las, wąski chodniczek poprowadzony nad skarpami opadającymi do Wisły. Ile to juz lat mineło, 35? 40?
Docieram do wylotu Doliny Jawornika. Idę. Ciepło. Niepotrzebnie wziąłem długie spodnie. Już żałuję. Mijam zarosnięte boisko, gdzie kiedyś tam graliśmy w piłkę z miejscowymi. Mijam Hotel Stok, gdzie kiedyś był wspomniany wcześniej dom wczasowy Jawor, z krytym basenem i kreglami, gdzie własnie spędzałem praktycznie każde wakacje i zimowe ferie. W końcu odbijam na stok, mijam 345 nowych domów, których kiedyś tu nie było i wychodzę na grzbiecik, który zawsze mi się podobał.
Słońce daje popalić, a ja sobie powolutku sunę do przodu. Ludzi nie ma, widoki ładne są, usiłuję sobie przy okazji przypominać, gdzie, co i jak.
Za plecami zaczyna górować potężny z tej strony masyw Czantorii, wydaje się nawet, że to musi być dużo więcej, niż tylko 995 metrów. No ale to jedynie złudzenie optyczne.
Grzbiecik się kończy, mnie teraz czeka łuk w prawo, ku widocznemu już na wprost masywowi Soszowa.
Otwarta przestrzeń powoduje, że kapie mi z nóg pot. Nie wziąłem krótkich na przebranie, bo miało być 15 stopni. Ech, te prognozy, można je sobie czasem wsadzić w dupsko.
Ostatnia chwila męki i wchodzę w las. Jeszcze zerkam do tyłu, na cała dolinę Jawornika. Muszę przyznać, że zawsze mi się tu podobało i nie żałuję, że właśnie wybrałem ten szlak.
Las niestety szybko się kończy, mijam drogę wychodzącą od dolnej stacji kolejki, mijam kilka domostw i łukiem wbijam w piękny bukowy las pod szczytem Soszowa. Przecinam nartostradę, z której zwykle jest dość ładny widoczek, tak jest i tym razem.
Teraz krótkie podejście i wydostaję się na grzbiet, przy prywatnym schronisku pod Soszowem. Ciagną ciemne chmury, słońce grzeje, fajny klimacik.
Do schroniska nie zachodzę, wybieram opcje numer dwa, czyli Lepiarzówkę. Nie wiem, czemu, ale zawsze wolałem posiedzieć na szczycie. Okazuje się to dobrym wyborem, bo w Lepiarzówce leją Namysłów. Także raczę się zimnym napojem turysty z pianka i oglądam widoki. Troszkę gorsze światło się robi, ale przynajmniej chłodniej i przyjemniej.
Dalsza trasa nie przysparza mi juz tyle radości, co powrót po latach w stare kąty. Znam tu prawie na pamięć podejście na Cieslar i widoki z niego. Są bardzo dobre, ale widziałem je już wiele razy i nie robią takiego wrażenia. Niemniej chodziło o przejście się, rozruszanie, więc nie ma co narzekać.
Tam idę
Chyba najbardziej klasyczne ujęcie z tego rejonu to widoki na Stożek
A za mną znów ciemne chmury, tylko coś nie chcą mnie schłodzić.
Trzeba teraz wspiąc się na Stożek. Nie jest to jakiś Matterhorn, ale troszkę potu trzeba z siebie wylać. Na szczęście podejście jest krótkie, nie decyduję się na wariant granicą, bo kiedyś Adrian prawie mnie tam uśmiercił. Słychac jakąś muzykę z głosników, schronisko już blisko.
Docieram. Ludzi praktycznie nie ma. Ale uciekam z tego miejsca bardzo szybko. Ogólnie to lubie bardzo tam posiedzieć, lecz tym razem ktoś puścił jakąś dyskotekową muzykę z głosnika przywieszonego na drzwiach schroniska. Strasznie mi to się nie podobało, więc robię tylko kilka zdjęć i uciekam stamtąd, nawet nie zaglądając do środka obiektu.
Decyduję się schodzić niebieskim szlakiem. Omijam więc graniówkę na Kiczory i zanurzam się w płajówce, która kiedyś prowadziła pięknym lasem, w którym ponoć niegdyś można było spotkac głuszce.
Ciach, ciach, z lasów niewiele zostało, a ja po 20 minutach zbliżam się do rejonów Mrażnicy, które kiedyś były gęstym lasem, a obecnie są jednym wielkim wyrębem.
Krzyżuję się z czerownym szlakiem z Kiczor i idę nim kawałek w stronę Kubalonki, ale mierna to przyjemność, bo to nic innego, jak szeroka na 4 metry droga szutrowa, którą z wielkim upodobaniem jeździ cięzki sprzęt do zrywki drewna. Dlatego po chwili porzucam wygodną, acz nudna droge i skręcam w "sprawdzone rewiry"
ładnie widać Wielki Krywań i Wielką Raczę, niestety kiepsko było z przejrzystością powietrza i Tatr nie było widać
Wbijam się w jedną z moich tajnych ścieżek uciekając przed mordorem, który wciąż mnie goni.
Mijam niewielkie polanki z może mało ciekawym, ale klimatycznym widoczkiem.
I w końcu docieram na zbiornik Tokarzonka, gdzie bardzo lubię sobie posiedzieć i nie myśleć o niczym szczególnym.
Tak właśnie zrobiłem, posiedziałem tam dobrą chwilkę, a potem wróciłem sobie do cywilizacji - 2 kilometry asfaltem.
I taka to była wycieczka. Zdarłem sobie piętę, bo nie wziąłem plastra, przypaliłem ryj i łapy, ale dupsko ruszyłem i coś tam połaziłem.
ps Dzięki Seba za pomoc, wkleiłem na początku złe linki, zamiast adresu zdjęcia, link do zdjęcia w albumie
Na następny raz będę już umieć
Niedawno postanowiłem sprawdzić, jak zmieniły się tereny, w których spędzałem w sumie każde wakacje w dzieciństwie, z powodu obecności domu wczasowego z kopalni ojca.
Zaczynam w Wiśle. O zgrozo, dawny dworzec autobusowy (stał przy kościele) zmienił sie w parking supermarketu. Robię jakieś szybkie zakupy i zmykam na niebieski szlak w stronę Wisły Jawornika.
Przechodzę pod tunelem kolejowym i wracają wspomnienia. Tak, ta ściezynka niewiele się zmieniła. Gęsty las, wąski chodniczek poprowadzony nad skarpami opadającymi do Wisły. Ile to juz lat mineło, 35? 40?
Docieram do wylotu Doliny Jawornika. Idę. Ciepło. Niepotrzebnie wziąłem długie spodnie. Już żałuję. Mijam zarosnięte boisko, gdzie kiedyś tam graliśmy w piłkę z miejscowymi. Mijam Hotel Stok, gdzie kiedyś był wspomniany wcześniej dom wczasowy Jawor, z krytym basenem i kreglami, gdzie własnie spędzałem praktycznie każde wakacje i zimowe ferie. W końcu odbijam na stok, mijam 345 nowych domów, których kiedyś tu nie było i wychodzę na grzbiecik, który zawsze mi się podobał.
Słońce daje popalić, a ja sobie powolutku sunę do przodu. Ludzi nie ma, widoki ładne są, usiłuję sobie przy okazji przypominać, gdzie, co i jak.
Za plecami zaczyna górować potężny z tej strony masyw Czantorii, wydaje się nawet, że to musi być dużo więcej, niż tylko 995 metrów. No ale to jedynie złudzenie optyczne.
Grzbiecik się kończy, mnie teraz czeka łuk w prawo, ku widocznemu już na wprost masywowi Soszowa.
Otwarta przestrzeń powoduje, że kapie mi z nóg pot. Nie wziąłem krótkich na przebranie, bo miało być 15 stopni. Ech, te prognozy, można je sobie czasem wsadzić w dupsko.
Ostatnia chwila męki i wchodzę w las. Jeszcze zerkam do tyłu, na cała dolinę Jawornika. Muszę przyznać, że zawsze mi się tu podobało i nie żałuję, że właśnie wybrałem ten szlak.
Las niestety szybko się kończy, mijam drogę wychodzącą od dolnej stacji kolejki, mijam kilka domostw i łukiem wbijam w piękny bukowy las pod szczytem Soszowa. Przecinam nartostradę, z której zwykle jest dość ładny widoczek, tak jest i tym razem.
Teraz krótkie podejście i wydostaję się na grzbiet, przy prywatnym schronisku pod Soszowem. Ciagną ciemne chmury, słońce grzeje, fajny klimacik.
Do schroniska nie zachodzę, wybieram opcje numer dwa, czyli Lepiarzówkę. Nie wiem, czemu, ale zawsze wolałem posiedzieć na szczycie. Okazuje się to dobrym wyborem, bo w Lepiarzówce leją Namysłów. Także raczę się zimnym napojem turysty z pianka i oglądam widoki. Troszkę gorsze światło się robi, ale przynajmniej chłodniej i przyjemniej.
Dalsza trasa nie przysparza mi juz tyle radości, co powrót po latach w stare kąty. Znam tu prawie na pamięć podejście na Cieslar i widoki z niego. Są bardzo dobre, ale widziałem je już wiele razy i nie robią takiego wrażenia. Niemniej chodziło o przejście się, rozruszanie, więc nie ma co narzekać.
Tam idę
Chyba najbardziej klasyczne ujęcie z tego rejonu to widoki na Stożek
A za mną znów ciemne chmury, tylko coś nie chcą mnie schłodzić.
Trzeba teraz wspiąc się na Stożek. Nie jest to jakiś Matterhorn, ale troszkę potu trzeba z siebie wylać. Na szczęście podejście jest krótkie, nie decyduję się na wariant granicą, bo kiedyś Adrian prawie mnie tam uśmiercił. Słychac jakąś muzykę z głosników, schronisko już blisko.
Docieram. Ludzi praktycznie nie ma. Ale uciekam z tego miejsca bardzo szybko. Ogólnie to lubie bardzo tam posiedzieć, lecz tym razem ktoś puścił jakąś dyskotekową muzykę z głosnika przywieszonego na drzwiach schroniska. Strasznie mi to się nie podobało, więc robię tylko kilka zdjęć i uciekam stamtąd, nawet nie zaglądając do środka obiektu.
Decyduję się schodzić niebieskim szlakiem. Omijam więc graniówkę na Kiczory i zanurzam się w płajówce, która kiedyś prowadziła pięknym lasem, w którym ponoć niegdyś można było spotkac głuszce.
Ciach, ciach, z lasów niewiele zostało, a ja po 20 minutach zbliżam się do rejonów Mrażnicy, które kiedyś były gęstym lasem, a obecnie są jednym wielkim wyrębem.
Krzyżuję się z czerownym szlakiem z Kiczor i idę nim kawałek w stronę Kubalonki, ale mierna to przyjemność, bo to nic innego, jak szeroka na 4 metry droga szutrowa, którą z wielkim upodobaniem jeździ cięzki sprzęt do zrywki drewna. Dlatego po chwili porzucam wygodną, acz nudna droge i skręcam w "sprawdzone rewiry"
ładnie widać Wielki Krywań i Wielką Raczę, niestety kiepsko było z przejrzystością powietrza i Tatr nie było widać
Wbijam się w jedną z moich tajnych ścieżek uciekając przed mordorem, który wciąż mnie goni.
Mijam niewielkie polanki z może mało ciekawym, ale klimatycznym widoczkiem.
I w końcu docieram na zbiornik Tokarzonka, gdzie bardzo lubię sobie posiedzieć i nie myśleć o niczym szczególnym.
Tak właśnie zrobiłem, posiedziałem tam dobrą chwilkę, a potem wróciłem sobie do cywilizacji - 2 kilometry asfaltem.
I taka to była wycieczka. Zdarłem sobie piętę, bo nie wziąłem plastra, przypaliłem ryj i łapy, ale dupsko ruszyłem i coś tam połaziłem.
ps Dzięki Seba za pomoc, wkleiłem na początku złe linki, zamiast adresu zdjęcia, link do zdjęcia w albumie
Na następny raz będę już umieć