Z archiwum X czyli GSS 2016 :)
: 2022-02-26, 17:33
Na prośbę laynna, odtworzyłam wiekową już relację z przejścia mojego pierwszego szlaku długodystansowego. Było lato, rok 2016, my nie mieliśmy superextra wypasionych smartfonów, aplikacji typu mapy.cz, ani nawet porządnego logistycznego przygotowania. Mieliśmy za to możliwość wzięcia urlopu wtedy, kiedy nam się zachciało
Plany przypadkowe, robione w tzw.locie mają największe szanse powodzenia -prawda znana w moim domu nie od dziś , po raz kolejny się sprawdziła
Tym razem przy przeglądzie sterty reklam, kiedy to wyłoniła się spomiędzy broszur kolorowa sudecka pocztówka, z ust Krutula padło brzemienne w skutki hasło: " robimy GSS?" Od razu z zastrzeżeniem, że nie na jeden raz, nie w biegu, nie bez tlenu
Za to dokładnie za czerwonymi znaczkami szlaku, powolutku i z ostrożna , najlepiej na 100 razy, bo jednak ma to być w ramach: "sprawdzamy, czy leczenie dało efekty". (Leczenie było przeprowadzane przez ortopedę i fizjoterapeutów na krutulowym kolanku, naderszonym zimą w Beskidzie Sądeckim) No to szybko zakupiłam tylko mapkę/przewodnik po GSS, na dzień przed wyjazdem jeszcze wizyta u lekarza, który błogosławieństwo okrasił tuzinem recept (nieświadomy tak do końca, co to takiego ten GSS
) i w piątek 24 czerwca na wielkim HURRRA dojechaliśmy do Jeleniej Góry, by pożegnawszy czule auto gdzieś w polu w środku miasta , wsiąść w busa i przetransportować się do Świeradowa Zdr. Kropka obok przystanku obwieściła WIELKI START. Przemarsz przez Park Zdrojowy z obowiązkową fotką przy żabach ,
drugą przy tablicy Orłowicza i już pierwszy ochrzan od Krutula, że ten aparat to "karaboska"
, pierwszy grymas na naszych twarzach z powodu nagrzanego asfaltu, pierwsze wpakowanie nogi do połowy łydki w jakieś bagienko po drodze, pierwszy odpoczynek w izerskiej już wiacie , a to wszystko w ciągu jednego wieczoru w drodze do schroniska na Stogu Izerskim
W samym schronisku zameldowaliśmy się już po 22-iej. Gospodyni czekała , ugościła nas - cytuję: zimnym, mokrym i świeżym piwem, zapytała, czy nie jesteśmy głodni, bo przecież po to jest kuchnia, żeby w niej gotować nawet w środku nocy, przy płaceniu za nocleg sama dopytywała, czy może jakieś zniżki mamy, a gdy kupiłam od razu 5 widokówek, to szóstą dostałam gratis
:
Jak teraz czytuję gdzieś w sieci złe opinie o tym miejscu, to się zastanawiam: czy zmienili się gospodarze, czy turyści są tak wymagający, czy to my trafiliśmy na jakiś wyjątkowy moment... W każdym razie ja mam świetne wspomnienia z tego schroniska. Np. pierwszy raz wyszłam na spacer bladym świtem... z nie swoim psem
Rankiem zwinęliśmy swe manatki i zrobiliśmy speed-przemarsz grzbietem Świeradowca na Polanę Izerską.
Ale to było tylko nasze bardzo indywidualne odczucie (cóż, najwyraźniej nasz „speed” niekoniecznie oznacza to co powinien ), ponieważ szlakowskazy zadrwiły z nas okrutnie a zegarek nie chciał za bardzo pokazać też innych liczb
Co nie zmieniło absolutnie mojego zachwytu nad Górami Izerskimi, które w kategorii: Góry Pozabieszczadzkie , plasują się na miejscu pierwszym. Ja tylko kiedyś sama namaluję właściwe cyferki na tych strzałkach i je powymieniam
A potem weszliśmy w tak cudne miejsca, że nie umiem tego opisać słowami.
to wełnianka, która w naturze wygląda jak milion dolarów, a na moim zdjęciu nijako
: I tak całe łany tego falującego w letnim wiaterku puszku na Rudym Grzbiecie... Na Mokrej Przełęczy wkroczyliśmy na szutrowe drogi, których "za dawnych dobrych lat"(czyli w latach 80-tych ubiegłego stulecia
) nie było, za to teraz są kolarskimi przebojami chyba, bo po 21-ym rowerze przestałam liczyć.
Sine Skałki były okupowane również przez cyklistów, więc popas zrobiliśmy sobie dopiero w nowej wiatce pod Wysoką Kopą. Mówię: nowej, bo kilka lat wcześniej była zupełnie inna (rozwalająca się i z dziurawym dachem).
Po odpoczynku, już nieco jednak się sprężając ( bo to przecież Euro 2016 właśnie się odbywało, a tego dnia nasi mieli mecz ze Szwajcarią, i można by choć trochę owego igrzyska gdzieś obejrzeć), stromą leśną ścieżką w dół aż do asfaltu, który doprowadza do nieczynnej kopalni kwarcu "Stanisław" (tu Krutul musiał wysłuchać opowieści, jak to swego czasu wraz z przyjaciółmi podziwiałam zachód słońca) . No i okazało się, że w sobotnie przedmeczowe popołudnie ludzie jednak w góry chadzają
Przy Wieczornym Zamku wręcz palców od rąk zbrakło do policzenia... Za to w schronisku na Wysokim Kamieniu, byliśmy tylko my i nasze 2 pyszne chłodniutkie piwa i jeszcze dwoje turystów z Zielonej Góry ze swoimi chłodniutkimi pysznymi piwkami, z którymi tak się zagadaliśmy o urokach bieszczadzko-beskidzkoniskich, że dopiero głos zza lady że mecz się zaczyna, nas sprowadził na ziemię, czyli wygonił w skwar na szlak i już nie patrząc na to, żeby kolana nie uszkodzić, pogoniliśmy do Szklarskiej Poręby, by wpaść do oflagowanej restauracji wraz z pierwszym golem i wznieść toast za naszych mrożoną kawą
Właściciel lokalu donosił tylko krzesełka, a jak przyszli goście, którzy mieli rezerwację na 17-tą, to oznajmił, że siła wyższa, bo rzuty karne, i impreza się im musi przesunąć
Na szczęście Nasi wygrali, to i imprezowiczom przestało cokolwiek przeszkadzać w tej ogólnej euforii
Za to Natura chyba miała dość upału, bo w momencie, jak wróciliśmy na szlak, zaczęło grzmieć, a przy Kruczych Skałach lunęło... Pałatki na się i drałujemy, choć do Kamieńczyka, tam chyba sobie zanocujemy, bo krutulowe stawy upomniały się o swoje prawa.
Ale jak doszliśmy, chwilę znów posiedzieliśmy, usłyszeliśmy , że jakaś impra imieninowa w szałasie obok się kroi, to poczłapaliśmy dalej. Tym cholernym chodnikiem. Po drodze miałam myśli mordercze nie tylko z powodu nawierzchni pod stopami, ale i mijającej nas młodzieży. Mianowicie: szli tyralierą w kilka osób z ryczącym sprzętem na ramionach i śpiewem, znaczy wyciem, na ustach. To było oczywiście spowodowane radością z powodu wygranego meczu. I chyba tylko to mnie uratowało przed pacyfikacją z ich strony, gdy zwróciłam im uwagę, że ciut za głośno się zachowują. Zostałam wyściskana i zapewniona, że trochę przyciszą sprzęt, ale mam być bardziej wyrozumiała dla patriotyzmu kibicowskiego
Tymczasem przestało padać i już wysuszeni (dosłownie i w przenośni) doszliśmy do schroniska na Hali Szrenickiej. W ostatniej chwili (21,00) powiedziałam, że proszę nocleg dla dwóch osób: dostałam klucz + informację, że rozliczymy się rano, a jak za 3 min Krutul poszedł, żeby jakąś herbatę lub piwo, to się odbił od bielutkiej rolety: zamknięte! Ani wrzątku gdzieś w termosie kuchennym, ani czajnika.... Za to sportowe emocje dalej trwały: w świetlicy dzieci rozgrywały mecz w piłkarzyki ;-)
Rano: świata nie widać
Tzn. widać, ale tylko na kilka metrów. Baliśmy się upału i burzy (zapowiedzi na niedzielę sprzed 3 dni), a tu grozi nam pobłądzenie we mgle. Całe szczęście, że te widoki, które miały przed nami się roztaczać, już kiedyś sobie zobaczyłam, zatem nie patrząc pod nogi (chodnik jak przy moim garażu, brrr
) tylko mimo wszystko przed siebie, ruszamy dalej …
Niedziela, to i turystów sporo, głównie język czeski słychać. Na Twarożniku Krutul usiłował naśladować nasze córy i ich wspinaczkę sprzed sześciu lat, ale do uroku nastolatek to mu jednak daleko
Potem wędrówka z chmurami w roli głównej: czasem z prawej, czasem z lewej, czasem wszędzie. Nie mogłam się napatrzeć na budynek przekaźnika: szłam i robiłam pstryk pstryk
Za to po raz pierwszy zdarzyło mi się, że przy Śnieżnych Kotłach nie wiało. No i to był ten moment przełomowy, bo potem to już sobie chmury poszły. Tzn. przeniosły się w okolice Śnieżki, i to tak skutecznie, że nie było wiadomo, gdzie Królowa Sudetów jest
No i kolejna nowość, przynajmniej wtedy dla mnie: odbudowa Petrovej Boudy
W pierwotnej wersji naszą niedzielną wędrówkę mieliśmy zakończyć w Odrodzeniu, ale że kolano siedziało cicho, to w tym schronisku zjedliśmy tylko obiadek, pośmialiśmy się z kociaka, poleżeliśmy zszokowani takimi wygodami- na leżakach (pierwszy, i jak potem się okazało, nie ostatni raz, w mojej schroniskowej karierze) i powędrowaliśmy dalej aż do Domu Śląskiego, gdzie dostaliśmy pokoik 2-osobowy z fotelami. Po chodnikowo-asfaltowej wędrówce nie miałam już sił ani ochoty na wdrapywanie się na Śnieżkę, zwłaszcza, ze chmury etcetera. Prysznic, piwo, taras, a tu
Śnieżka odnaleziona! No to na potrzeby mms-ów do kibicujących nam znajomych: Wasze zdrowie
No i żeby nie było tak cudownie, to od rana: pada
Ponieważ kilka tygodni wcześniej dotarł w moje ręce pewien artykuł ze starego numeru „Karkonoszy”, w którym Autor wielce zachwalał śniadaniowanie w schronisku nad Łomniczką, postanowiliśmy sprawdzić ten przybytek. Mijając Symboliczny Cmentarz Ofiar Gór, wodospad Łomniczki i jednego jedynego turystę wędrującego z rowerem na ramieniu pod górę, dotarliśmy do cichego i pustego o tej porze bufetu (godz. 8,05). Szyld na budynku głosi: Obiekt PTTK. Nie było tam wtedy możliwości przenocowania, ale jedzonko serwowali pyszne.
No to pora przełknąć Karpacz
Na szczęście szlak prowadzi w miarę przyzwoicie , przez Biały Jar, zaporę na Łomnicy i potem już las i skałki i las
i łąka iiii- asfalt ! Chwała Losowi, asfalting trwał krótko, za to cudna łąka , obok której przechodziliśmy , została okraszona tabliczkami pt: sprzedam działki budowlane. Pewnie nie będzie już długo taką sielankową okolicą... I przyjemną leśną miękką drogą pośród naparstnic wędrowaliśmy , wędrowaliśmy
obserwując w międzyczasie legendarne dla mnie prace zrywkowe. Czemu legendarne? Bo bardzo często widywałam tabliczki lub tylko deski z informacją, że zakaz przejścia, bo zrywka lub też pozyskiwanie drewna, ale nigdy na żywo tego precederu nie oglądałam. Powalone drzewa i poukładane stosy drewna już tak, ale samego rąbania -nie. A tu, na środku naszego szlaku
Trzeba było jakoś boczkiem się przecisnąć do Patelni. Jest to skała, która w czasach pogańskich uważana była za miejsce święte, chyba dlatego w latach 90. XX w. rozpowszechniono informację, jakoby na jej szczycie znajdował się czakram ziemi- cudowne miejsce dające moc. Żeby skorzystać z tej cudownej właściwości Patelni należało dotknąć żeliwnego pręta osadzonego w skale, a tak naprawdę jest to zwykłe oznaczenie punktu wysokościowego. ... No w każdym razie odpowiedni znak graficzny ktoś na skale umieścił
Potem to już ruiny prewentorium, które to sugerują co najmniej jakiś pałac. Tak naprawdę było to Państwowe Prewentorium dla Dzieci, które działało od 1912 a wyglądało tak
zdjęcie z polska-org.pl
Turlając się nieustannie w dół pośród kleszczy i ziołowych polan doszliśmy do wąskiej , aczkolwiek nieco ruchliwej drogi, gdzie skorzystaliśmy z okazji , że pojawiła się karczma i zjedliśmy obiad, po czym obserwując łabędzie nawodne i latające kaczki przespacerowaliśmy przez Głębock. Cóż za urocza wioska: kilka domów takich trochę jakby tyrolskich, zabudowania zapewne pofolwarczne wystawione na sprzedaż, cisza, spokój, ciekawe środki transportu
No i doszliśmy do Mysłakowic. A tam kolejny dowód na to, którędy podążamy
I tak się zastanawialiśmy tylko, czy Prudnik wart jest mszy, skoro na kamieniu Paczków…
Jakieś zakupy, chwila na sok pomidorowy pod sklepem (dawtona jest do bani, ale mojego ulubionego Tymbarku pikantnego niet), i suniemy dalej
Bukowiec. Tym oto sposobem wkroczyliśmy w Rudawy Janowickie. Wdrapując się na Mrowiec trzeba być czujnym, bo liczebność szlakowych znaczków, która do tej pory były wzorcowa, teraz jakby uległa drastycznemu zmniejszeniu, i to głównie na skrzyżowaniach dróg. 2 razy zdarzyło nam się iść w różne strony w poszukiwaniu właściwej drogi, po czym aż do samych ruin opactwa nie było ani jednego malunku (za to wędrowcy idący z naprzeciwka kilka by zobaczyli). Na łąkach przed stawami też trzeba być uważnym, bo rosną tam cienkie drzewka, do tego latem mocno zagęszczone i sokoli wzrok byłby bardzo na miejscu
Za to bardzo drastycznie wzrosła liczba latających wampirów, co to chcą się przyssać do człowieka w takim miejscu, gdzie trudno się oganiać… No i jedno takie coś dorwało się do krutulowych pleców . Oczywiście olał to, co mu tam błyskawicznie urosło, ale mi się jego wyraz twarzy wybitnie nie podobał.
Na tzw.ostatnich nogach dotarliśmy do schroniska Skalnik. Domyślny gospodarz uprzedził, że sklep zamykają za 15 min, więc Krutul odzyskał nagle siły i poleciał po prowiant. Ogóreczki małosolne to tylko mój Tata robi lepsze
Wieczór spędzony nader pracowicie na chrupaniu chrupek, czego z reguły nie toleruję, piciu takiego piwa, jakiego w domu bym nie tknęła, i praniu ręcznym wszelakiego odzienia w waniliowym żelu do kąpieli, czego nawet nie próbuję ogarnąć
No i nastał bodajże wtorek, czego tak do końca nie jestem pewna, ale to było kompletnie nieistotne
Pożegnaliśmy się pięknie z bukowieckim schroniskiem, i -profilaktycznie w sandałach- pomknęliśmy asfaltem pomiędzy domami i domkami, ogródkami i polami
do szpitala w Kowarach. Tam spędziliśmy wielce nieciekawe przedpołudnie, ale za to zastrzyk w dolną część pleców małżonka spowodował w końcu, ze rumieńce wróciły na jego blade od wczoraj oblicze, a pakiet maści i kropelek do smarowania owego użądlonego miejsca, zasilił nasze plecaki.
Zgodnie z założeniem wróciliśmy na szlak w miejsce, w którym z niego zeszliśmy, humory nas opuściły tylko na chwilę, by wrócić szybciutko. Zmiana butów z sanadałkowych na górskie (ramionom nieco ulżyło) i w las. Poziomki, mniam mniam, potem to już nie były poziomki, a wręcz poziomy, a nawet poziomery, a jak smakowały… Potem pyszna woda ze źródła Jola, nad którym wg mnie stał krzyż, a dopiero przechodząca obok rodzinka uświadomiła nas, że to była żabka, ale nie ma już głowy i takie niewiadomoco się ostało.
No i dalej był już asfalt. Oczywiście zakaz wjazdu i szlaban, i asfalt… Ciągle pod górę tym cholernym asfaltem. Oj, jak chętnie bym lazła w paprociach lub pokrzywach nawet ( i żeby nie było, miałam krótkie spodenki, a nie pancerne spodnie
). Upał, powietrze nawet nie drgnie, cień jakiś taki mało dający chłodku… I te kamienie z wyrytymi niemieckimi napisami. Jak nie lubię słuchać języka niemieckiego, tak te ozdobne wypracowane litery mnie fascynują
Na jakiejś tablicy wyczytałam, że tak znakowali trakty dla turystów: każda droga miała swój nr i nazwę. Biorąc pod uwagę, co się działo po 1945 r. z pałacami, cmentarzami czy innymi poniemieckimi budynkami, aż dziwne, ze te kamienie nadal stoją. Ale na szczęście mają się dobrze i nawet chyba już nie są mazane farbą, bo te znaki szlaku, które na nich są, są stare, a nowe malują już na słupkach lub drzewach obok.
A potem nastała kamienna ławka wraz z wiatą ( pod stołem stał nawet mały grill i paczka węgla
)
I upał sobie trwał dalej, ale jakoś umknęło mi , że się chmurzy. W momencie, gdy doszliśmy do rozwidlenia szlaków pod Ostrą Małą - lunęło !
A takie miały być widoki, a takie piękne zdjęcia miałam w planie a tu
mleko ! Mokre, nie sproszkowane, osiadające grubymi kroplami na obiektywie kompletne mleko! No to aparat do torby, pokrowiec na plecak, kurtki na się i spadamy. Powolutku pomalutku schodzimy w dół. Im niżej, tym droga łatwiejsza i jakby mniej padało. Nawet spod kaptura zdołałam zauważyć myśliwskie ambony w wersji light (czyli krzesełko z daszkiem) + miejsce na ognisko na polanie. A na Rozdrożu pod Bobrzakiem słońce!! Grzeje na potęgę, w 15 minut wyschło wszystko, co było mokre, a wiata tam stojąca stała się kolejnym miejscem naszego odpoczynku, natomiast znaki ustawione przy drodze doprowadziły do wielkich oczu ( u nas takich wsi nie ma)
Rzut oka na mapę: za chwilę Wilkowyja
a my nie mamy Mamrota! W związku z czym, popijając jedynie herbatkę z termosika, pomaszerowaliśmy lasem, potem polami i łąkami (znaki szlaku znów ukryte w "dąbrowy gęstym listowiu"
)
A potem nastała Aleja Mrowisk :mrgreen: Nie szło tych biednych mrów omijać. Mrowiska na prawo i na lewo, tuż przy drodze i nieco dalej, małe i duże i wielkie, kopulaste i strzeliste, z konarami w środku i bez... Pełen przekrój po prostu.
Jak wyszliśmy na łąki nad Szarocinem, mrowiska się skończyły, za to ja wciąż miałam wrażenie, że mrówki po mnie spacerują
Ponadto ścieżka okazała się być wydeptywana przez nas: poczułam się jak w buszu , bardzo pięknym i malowniczym , sielskim i spokojnym buszu
No i w tych pięknych okolicznościach przyrody podreptaliśmy do Szarocina, gdzie członki nasze spoczęły w agro Agnes, które to jest położone po prostu idealnie: przy samym szlaku. Posiada wiatkę, ogródek, trawniczek, tarasik... A tuż obok jest sklep. Ale to nie był zwyczajny sklep, to Supersklep
co chciałam to było, nawet pół zasobów apteki.
Rankiem podreptaliśmy sobie dalej, żegnając się z Rudawami i wkraczając w pięknie brzmiące Wzgórza Bramy Lubawskiej. Za Świerczyną pierwszy popas z widokami na jezioro Bukówka. Jak widać, zielona wzgórza są nie tylko nad Soliną
Schodząc do Paprotek znów wytyczaliśmy ścieżki, znów objadaliśmy się darami lasu, znów zachwycaliśmy się falującymi zbożami… Wioskowa cisza i spokój mieszkańców, ruiny jakiegoś tartaku chyba, letniskowe zagospodarowanie na zboczach Zadziernej i kolorowa cudna tablica
A na szczycie punkt widokowy. Na szczęście tym razem nie zachmurzyło się i mogliśmy wystawić się na kojące działanie wiaterku i cieszyć oczy widokami.
W miejscowości Bukówka przywitaliśmy się znów z asfaltem (bleee), zmieniliśmy zatem butki i podążyliśmy na zasłużony obiad do Lubawki, mijając po drodze ciekawe kapliczki.
Sama Lubawka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie: małe miasteczko z pięknym , takim „jeleniogórskim” rynkiem, pyszne jedzenie, mili ludzie (zostawiłam sobie pod stołem w restauracji aparat, czekał grzecznie w barze na mój powrót
)
I upał. Dopiero Leszczynowy Wąwóz (tylko gdzie te leszczyny? ) dał wytchnienie, a Lipowe Siodło powitało deszczem. Czarnogórę minęliśmy sama nie wiem kiedy i dotarliśmy do wiaty jakiegoś koła łowieckiego . Ta ma na wyposażeniu nawet dziecięce krzesełko
W Betlejem rzut oka na letni pawilon opata
i pora poszukać jakiegoś noclegu. Krzeszów okazał się być jednak ciężkim orzechem do zgryzienia i już lekko niepewnie się mi zrobiło, na szczęście niemal rzutem na taśmę pokoik znaleźliśmy.
Będąc w Krzeszowie nie mogliśmy sobie odpuścić zwiedzania opactwa. Jeszcze wieczorem obspacerowaliśmy miasteczko, sprawdziliśmy gdzie co i jak, i rankiem bladym świtem o 8.30 stanęliśmy przed centrum pielgrzyma, święcie przekonani , że będą kilometrowe kolejki, bo skoro wszystkie miejsca noclegowe zapełnione, to całe to towarzystwo rano rzuci się do kościoła. Oczywiście było pusto, tylko my i nasz audiobook + stareńki zakonnik modlący się w kąciku. Powiem jednym zdaniem: kto nie był, ten musi Krzeszów koniecznie odwiedzić.
Zanim wybiło południe, zameldowaliśmy się na Górze św.Anny, mijając po drodze pola chabrów pomieszanych ze zbożami
, gniazdo os, wiatę nówkę-nierdzewkę i całą sielsko-anielską okolicę. A potem było jeszcze piękniej. Po opuszczeniu Góry Ziuty
Przemarsz przez Grzędy zapisał się w mej pamięci jako jedna długa asfaltowa wstęga okraszona nowymi wiatami przystankowymi bez rozkładów jazdy
Kiedy ten etap wędrówki był już za nami, zaczęło się podejście na Suchą Górę
Na Lesistą Wielką wdrapywaliśmy się przy odgłosach burzowych zastanawiając się, czy i jaka wiata tam jest (czy to przypadkiem nie będzie tylko ławeczka). Burza sobie ostatecznie poszła w inną stronę, a wiata okazała się być konkretną
Do Ostrosza zejście jeszcze jako takie, ale to, co było potem, to omatkoboska
Ja się tylko zastanawiałam, czy tutejsze służby ratunkowe mają helikopter, bo oczyma wyobraźni widziałam już mężowskie kolano w drzazgach
Na szczęście moje obawy nie były prorocze i do Kowalowej doszliśmy w całości. A ponieważ był to TEN czwartek (co to superważnymecz, znaczy półfinał euro), więc zaplanowaliśmy, że naszą wędrówkę zakończymy w Sokołowsku. Znalezienie noclegu było znów wyzwaniem , któremu my sprostaliśmy (choć nie był on z gatunku budżetowych), za to nasi piłkarze w nocy polegli. No nic, życie
W piątkowy ranek odtrąbiliśmy zakończenie pierwszego etapu naszej gss-owskiej wędrówki . Oczekując na autobus, który miał nas dowieźć do Wałbrzycha, jeszcze spacerek po przeuroczym Sokołowsku
Potem pociągiem przetransportowaliśmy się do Jeleniej Góry, by odbyć wędrówkę w czasie (ech, te szkolne wspomnienia
),
a potem krętymi drogami (opcja w nawigacji pt. omijaj główne drogi) do Opola, na jeden z pierwszych w Polsce koncertów Nohavicy.
I do domu, zarobić na kolejny wyjazd
cdn
![:P](./images/smilies/icon_razz.gif)
Plany przypadkowe, robione w tzw.locie mają największe szanse powodzenia -prawda znana w moim domu nie od dziś , po raz kolejny się sprawdziła
![:-)](./images/smilies/icon_smile.gif)
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
![:rol](./images/smilies/icon_rolleyes.gif)
drugą przy tablicy Orłowicza i już pierwszy ochrzan od Krutula, że ten aparat to "karaboska"
![:dev6](./images/smilies/17 devil.png)
![:-)](./images/smilies/icon_smile.gif)
W samym schronisku zameldowaliśmy się już po 22-iej. Gospodyni czekała , ugościła nas - cytuję: zimnym, mokrym i świeżym piwem, zapytała, czy nie jesteśmy głodni, bo przecież po to jest kuchnia, żeby w niej gotować nawet w środku nocy, przy płaceniu za nocleg sama dopytywała, czy może jakieś zniżki mamy, a gdy kupiłam od razu 5 widokówek, to szóstą dostałam gratis
![:lol](./images/smilies/icon_lol.gif)
Jak teraz czytuję gdzieś w sieci złe opinie o tym miejscu, to się zastanawiam: czy zmienili się gospodarze, czy turyści są tak wymagający, czy to my trafiliśmy na jakiś wyjątkowy moment... W każdym razie ja mam świetne wspomnienia z tego schroniska. Np. pierwszy raz wyszłam na spacer bladym świtem... z nie swoim psem
![:D](./images/smilies/icon_mrgreen.gif)
Rankiem zwinęliśmy swe manatki i zrobiliśmy speed-przemarsz grzbietem Świeradowca na Polanę Izerską.
Ale to było tylko nasze bardzo indywidualne odczucie (cóż, najwyraźniej nasz „speed” niekoniecznie oznacza to co powinien ), ponieważ szlakowskazy zadrwiły z nas okrutnie a zegarek nie chciał za bardzo pokazać też innych liczb
![:rol](./images/smilies/icon_rolleyes.gif)
![:-o](./images/smilies/icon_cool.gif)
A potem weszliśmy w tak cudne miejsca, że nie umiem tego opisać słowami.
to wełnianka, która w naturze wygląda jak milion dolarów, a na moim zdjęciu nijako
![:dev](./images/smilies/icon_twisted.gif)
![:P](./images/smilies/icon_razz.gif)
Sine Skałki były okupowane również przez cyklistów, więc popas zrobiliśmy sobie dopiero w nowej wiatce pod Wysoką Kopą. Mówię: nowej, bo kilka lat wcześniej była zupełnie inna (rozwalająca się i z dziurawym dachem).
Po odpoczynku, już nieco jednak się sprężając ( bo to przecież Euro 2016 właśnie się odbywało, a tego dnia nasi mieli mecz ze Szwajcarią, i można by choć trochę owego igrzyska gdzieś obejrzeć), stromą leśną ścieżką w dół aż do asfaltu, który doprowadza do nieczynnej kopalni kwarcu "Stanisław" (tu Krutul musiał wysłuchać opowieści, jak to swego czasu wraz z przyjaciółmi podziwiałam zachód słońca) . No i okazało się, że w sobotnie przedmeczowe popołudnie ludzie jednak w góry chadzają
![:o-o](./images/smilies/icon_eek.gif)
![:D](./images/smilies/icon_mrgreen.gif)
Właściciel lokalu donosił tylko krzesełka, a jak przyszli goście, którzy mieli rezerwację na 17-tą, to oznajmił, że siła wyższa, bo rzuty karne, i impreza się im musi przesunąć
![:haha](./images/smilies/co_jest.gif)
![:lol](./images/smilies/icon_lol.gif)
Ale jak doszliśmy, chwilę znów posiedzieliśmy, usłyszeliśmy , że jakaś impra imieninowa w szałasie obok się kroi, to poczłapaliśmy dalej. Tym cholernym chodnikiem. Po drodze miałam myśli mordercze nie tylko z powodu nawierzchni pod stopami, ale i mijającej nas młodzieży. Mianowicie: szli tyralierą w kilka osób z ryczącym sprzętem na ramionach i śpiewem, znaczy wyciem, na ustach. To było oczywiście spowodowane radością z powodu wygranego meczu. I chyba tylko to mnie uratowało przed pacyfikacją z ich strony, gdy zwróciłam im uwagę, że ciut za głośno się zachowują. Zostałam wyściskana i zapewniona, że trochę przyciszą sprzęt, ale mam być bardziej wyrozumiała dla patriotyzmu kibicowskiego
![:zso](./images/smilies/chytry.gif)
Tymczasem przestało padać i już wysuszeni (dosłownie i w przenośni) doszliśmy do schroniska na Hali Szrenickiej. W ostatniej chwili (21,00) powiedziałam, że proszę nocleg dla dwóch osób: dostałam klucz + informację, że rozliczymy się rano, a jak za 3 min Krutul poszedł, żeby jakąś herbatę lub piwo, to się odbił od bielutkiej rolety: zamknięte! Ani wrzątku gdzieś w termosie kuchennym, ani czajnika.... Za to sportowe emocje dalej trwały: w świetlicy dzieci rozgrywały mecz w piłkarzyki ;-)
Rano: świata nie widać
![:rol](./images/smilies/icon_rolleyes.gif)
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
Niedziela, to i turystów sporo, głównie język czeski słychać. Na Twarożniku Krutul usiłował naśladować nasze córy i ich wspinaczkę sprzed sześciu lat, ale do uroku nastolatek to mu jednak daleko
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
Potem wędrówka z chmurami w roli głównej: czasem z prawej, czasem z lewej, czasem wszędzie. Nie mogłam się napatrzeć na budynek przekaźnika: szłam i robiłam pstryk pstryk
![:D](./images/smilies/icon_mrgreen.gif)
![:D](./images/smilies/icon_mrgreen.gif)
Za to po raz pierwszy zdarzyło mi się, że przy Śnieżnych Kotłach nie wiało. No i to był ten moment przełomowy, bo potem to już sobie chmury poszły. Tzn. przeniosły się w okolice Śnieżki, i to tak skutecznie, że nie było wiadomo, gdzie Królowa Sudetów jest
![:rol](./images/smilies/icon_rolleyes.gif)
No i kolejna nowość, przynajmniej wtedy dla mnie: odbudowa Petrovej Boudy
W pierwotnej wersji naszą niedzielną wędrówkę mieliśmy zakończyć w Odrodzeniu, ale że kolano siedziało cicho, to w tym schronisku zjedliśmy tylko obiadek, pośmialiśmy się z kociaka, poleżeliśmy zszokowani takimi wygodami- na leżakach (pierwszy, i jak potem się okazało, nie ostatni raz, w mojej schroniskowej karierze) i powędrowaliśmy dalej aż do Domu Śląskiego, gdzie dostaliśmy pokoik 2-osobowy z fotelami. Po chodnikowo-asfaltowej wędrówce nie miałam już sił ani ochoty na wdrapywanie się na Śnieżkę, zwłaszcza, ze chmury etcetera. Prysznic, piwo, taras, a tu
![:o-o](./images/smilies/icon_eek.gif)
![:lol](./images/smilies/icon_lol.gif)
No i żeby nie było tak cudownie, to od rana: pada
![:-/](./images/smilies/icon_curve.gif)
Ponieważ kilka tygodni wcześniej dotarł w moje ręce pewien artykuł ze starego numeru „Karkonoszy”, w którym Autor wielce zachwalał śniadaniowanie w schronisku nad Łomniczką, postanowiliśmy sprawdzić ten przybytek. Mijając Symboliczny Cmentarz Ofiar Gór, wodospad Łomniczki i jednego jedynego turystę wędrującego z rowerem na ramieniu pod górę, dotarliśmy do cichego i pustego o tej porze bufetu (godz. 8,05). Szyld na budynku głosi: Obiekt PTTK. Nie było tam wtedy możliwości przenocowania, ale jedzonko serwowali pyszne.
No to pora przełknąć Karpacz
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
i łąka iiii- asfalt ! Chwała Losowi, asfalting trwał krótko, za to cudna łąka , obok której przechodziliśmy , została okraszona tabliczkami pt: sprzedam działki budowlane. Pewnie nie będzie już długo taką sielankową okolicą... I przyjemną leśną miękką drogą pośród naparstnic wędrowaliśmy , wędrowaliśmy
obserwując w międzyczasie legendarne dla mnie prace zrywkowe. Czemu legendarne? Bo bardzo często widywałam tabliczki lub tylko deski z informacją, że zakaz przejścia, bo zrywka lub też pozyskiwanie drewna, ale nigdy na żywo tego precederu nie oglądałam. Powalone drzewa i poukładane stosy drewna już tak, ale samego rąbania -nie. A tu, na środku naszego szlaku
Trzeba było jakoś boczkiem się przecisnąć do Patelni. Jest to skała, która w czasach pogańskich uważana była za miejsce święte, chyba dlatego w latach 90. XX w. rozpowszechniono informację, jakoby na jej szczycie znajdował się czakram ziemi- cudowne miejsce dające moc. Żeby skorzystać z tej cudownej właściwości Patelni należało dotknąć żeliwnego pręta osadzonego w skale, a tak naprawdę jest to zwykłe oznaczenie punktu wysokościowego. ... No w każdym razie odpowiedni znak graficzny ktoś na skale umieścił
Potem to już ruiny prewentorium, które to sugerują co najmniej jakiś pałac. Tak naprawdę było to Państwowe Prewentorium dla Dzieci, które działało od 1912 a wyglądało tak
![Obrazek](https://polska-org.pl/foto/385/Panstwowe_Prewentorium_dla_Dzieci_ruina_Milkow_385871.jpg)
zdjęcie z polska-org.pl
Turlając się nieustannie w dół pośród kleszczy i ziołowych polan doszliśmy do wąskiej , aczkolwiek nieco ruchliwej drogi, gdzie skorzystaliśmy z okazji , że pojawiła się karczma i zjedliśmy obiad, po czym obserwując łabędzie nawodne i latające kaczki przespacerowaliśmy przez Głębock. Cóż za urocza wioska: kilka domów takich trochę jakby tyrolskich, zabudowania zapewne pofolwarczne wystawione na sprzedaż, cisza, spokój, ciekawe środki transportu
No i doszliśmy do Mysłakowic. A tam kolejny dowód na to, którędy podążamy
I tak się zastanawialiśmy tylko, czy Prudnik wart jest mszy, skoro na kamieniu Paczków…
Jakieś zakupy, chwila na sok pomidorowy pod sklepem (dawtona jest do bani, ale mojego ulubionego Tymbarku pikantnego niet), i suniemy dalej
![->](./images/smilies/icon_arrow.gif)
Za to bardzo drastycznie wzrosła liczba latających wampirów, co to chcą się przyssać do człowieka w takim miejscu, gdzie trudno się oganiać… No i jedno takie coś dorwało się do krutulowych pleców . Oczywiście olał to, co mu tam błyskawicznie urosło, ale mi się jego wyraz twarzy wybitnie nie podobał.
Na tzw.ostatnich nogach dotarliśmy do schroniska Skalnik. Domyślny gospodarz uprzedził, że sklep zamykają za 15 min, więc Krutul odzyskał nagle siły i poleciał po prowiant. Ogóreczki małosolne to tylko mój Tata robi lepsze
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
Wieczór spędzony nader pracowicie na chrupaniu chrupek, czego z reguły nie toleruję, piciu takiego piwa, jakiego w domu bym nie tknęła, i praniu ręcznym wszelakiego odzienia w waniliowym żelu do kąpieli, czego nawet nie próbuję ogarnąć
![:haha](./images/smilies/co_jest.gif)
No i nastał bodajże wtorek, czego tak do końca nie jestem pewna, ale to było kompletnie nieistotne
![:)](./images/smilies/icon_biggrin.gif)
do szpitala w Kowarach. Tam spędziliśmy wielce nieciekawe przedpołudnie, ale za to zastrzyk w dolną część pleców małżonka spowodował w końcu, ze rumieńce wróciły na jego blade od wczoraj oblicze, a pakiet maści i kropelek do smarowania owego użądlonego miejsca, zasilił nasze plecaki.
Zgodnie z założeniem wróciliśmy na szlak w miejsce, w którym z niego zeszliśmy, humory nas opuściły tylko na chwilę, by wrócić szybciutko. Zmiana butów z sanadałkowych na górskie (ramionom nieco ulżyło) i w las. Poziomki, mniam mniam, potem to już nie były poziomki, a wręcz poziomy, a nawet poziomery, a jak smakowały… Potem pyszna woda ze źródła Jola, nad którym wg mnie stał krzyż, a dopiero przechodząca obok rodzinka uświadomiła nas, że to była żabka, ale nie ma już głowy i takie niewiadomoco się ostało.
No i dalej był już asfalt. Oczywiście zakaz wjazdu i szlaban, i asfalt… Ciągle pod górę tym cholernym asfaltem. Oj, jak chętnie bym lazła w paprociach lub pokrzywach nawet ( i żeby nie było, miałam krótkie spodenki, a nie pancerne spodnie
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
Na jakiejś tablicy wyczytałam, że tak znakowali trakty dla turystów: każda droga miała swój nr i nazwę. Biorąc pod uwagę, co się działo po 1945 r. z pałacami, cmentarzami czy innymi poniemieckimi budynkami, aż dziwne, ze te kamienie nadal stoją. Ale na szczęście mają się dobrze i nawet chyba już nie są mazane farbą, bo te znaki szlaku, które na nich są, są stare, a nowe malują już na słupkach lub drzewach obok.
A potem nastała kamienna ławka wraz z wiatą ( pod stołem stał nawet mały grill i paczka węgla
![:)](./images/smilies/icon_biggrin.gif)
I upał sobie trwał dalej, ale jakoś umknęło mi , że się chmurzy. W momencie, gdy doszliśmy do rozwidlenia szlaków pod Ostrą Małą - lunęło !
A takie miały być widoki, a takie piękne zdjęcia miałam w planie a tu
![->](./images/smilies/icon_arrow.gif)
![:lol](./images/smilies/icon_lol.gif)
Rzut oka na mapę: za chwilę Wilkowyja
![:D](./images/smilies/icon_mrgreen.gif)
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
A potem nastała Aleja Mrowisk :mrgreen: Nie szło tych biednych mrów omijać. Mrowiska na prawo i na lewo, tuż przy drodze i nieco dalej, małe i duże i wielkie, kopulaste i strzeliste, z konarami w środku i bez... Pełen przekrój po prostu.
Jak wyszliśmy na łąki nad Szarocinem, mrowiska się skończyły, za to ja wciąż miałam wrażenie, że mrówki po mnie spacerują
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
![:)](./images/smilies/icon_biggrin.gif)
No i w tych pięknych okolicznościach przyrody podreptaliśmy do Szarocina, gdzie członki nasze spoczęły w agro Agnes, które to jest położone po prostu idealnie: przy samym szlaku. Posiada wiatkę, ogródek, trawniczek, tarasik... A tuż obok jest sklep. Ale to nie był zwyczajny sklep, to Supersklep
![:lol](./images/smilies/icon_lol.gif)
Rankiem podreptaliśmy sobie dalej, żegnając się z Rudawami i wkraczając w pięknie brzmiące Wzgórza Bramy Lubawskiej. Za Świerczyną pierwszy popas z widokami na jezioro Bukówka. Jak widać, zielona wzgórza są nie tylko nad Soliną
![:-o](./images/smilies/icon_cool.gif)
Schodząc do Paprotek znów wytyczaliśmy ścieżki, znów objadaliśmy się darami lasu, znów zachwycaliśmy się falującymi zbożami… Wioskowa cisza i spokój mieszkańców, ruiny jakiegoś tartaku chyba, letniskowe zagospodarowanie na zboczach Zadziernej i kolorowa cudna tablica
A na szczycie punkt widokowy. Na szczęście tym razem nie zachmurzyło się i mogliśmy wystawić się na kojące działanie wiaterku i cieszyć oczy widokami.
W miejscowości Bukówka przywitaliśmy się znów z asfaltem (bleee), zmieniliśmy zatem butki i podążyliśmy na zasłużony obiad do Lubawki, mijając po drodze ciekawe kapliczki.
Sama Lubawka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie: małe miasteczko z pięknym , takim „jeleniogórskim” rynkiem, pyszne jedzenie, mili ludzie (zostawiłam sobie pod stołem w restauracji aparat, czekał grzecznie w barze na mój powrót
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
I upał. Dopiero Leszczynowy Wąwóz (tylko gdzie te leszczyny? ) dał wytchnienie, a Lipowe Siodło powitało deszczem. Czarnogórę minęliśmy sama nie wiem kiedy i dotarliśmy do wiaty jakiegoś koła łowieckiego . Ta ma na wyposażeniu nawet dziecięce krzesełko
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
W Betlejem rzut oka na letni pawilon opata
i pora poszukać jakiegoś noclegu. Krzeszów okazał się być jednak ciężkim orzechem do zgryzienia i już lekko niepewnie się mi zrobiło, na szczęście niemal rzutem na taśmę pokoik znaleźliśmy.
Będąc w Krzeszowie nie mogliśmy sobie odpuścić zwiedzania opactwa. Jeszcze wieczorem obspacerowaliśmy miasteczko, sprawdziliśmy gdzie co i jak, i rankiem bladym świtem o 8.30 stanęliśmy przed centrum pielgrzyma, święcie przekonani , że będą kilometrowe kolejki, bo skoro wszystkie miejsca noclegowe zapełnione, to całe to towarzystwo rano rzuci się do kościoła. Oczywiście było pusto, tylko my i nasz audiobook + stareńki zakonnik modlący się w kąciku. Powiem jednym zdaniem: kto nie był, ten musi Krzeszów koniecznie odwiedzić.
Zanim wybiło południe, zameldowaliśmy się na Górze św.Anny, mijając po drodze pola chabrów pomieszanych ze zbożami
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
Przemarsz przez Grzędy zapisał się w mej pamięci jako jedna długa asfaltowa wstęga okraszona nowymi wiatami przystankowymi bez rozkładów jazdy
![:)](./images/smilies/icon_biggrin.gif)
Na Lesistą Wielką wdrapywaliśmy się przy odgłosach burzowych zastanawiając się, czy i jaka wiata tam jest (czy to przypadkiem nie będzie tylko ławeczka). Burza sobie ostatecznie poszła w inną stronę, a wiata okazała się być konkretną
![:)](./images/smilies/icon_biggrin.gif)
Do Ostrosza zejście jeszcze jako takie, ale to, co było potem, to omatkoboska
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
![:|](./images/smilies/icon_neutral.gif)
![:oku](./images/smilies/07 cool.png)
W piątkowy ranek odtrąbiliśmy zakończenie pierwszego etapu naszej gss-owskiej wędrówki . Oczekując na autobus, który miał nas dowieźć do Wałbrzycha, jeszcze spacerek po przeuroczym Sokołowsku
Potem pociągiem przetransportowaliśmy się do Jeleniej Góry, by odbyć wędrówkę w czasie (ech, te szkolne wspomnienia
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
a potem krętymi drogami (opcja w nawigacji pt. omijaj główne drogi) do Opola, na jeden z pierwszych w Polsce koncertów Nohavicy.
I do domu, zarobić na kolejny wyjazd
![;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
cdn