Jeżowymi perciami...
: 2015-06-20, 20:07
Stało się. Pojechaliśmy na wczasy. Takie krótkie, ale jakże długo wyczekiwane. I wróciliśmy z nich. W jednym kawałku. Obeszło się bez lotu helikopterem, oglądaniu czarnego worka od wewnątrz i tym podobnym... To jednak nie do końca były sielankowe wczasy. Dodam tylko, że pierwotnie mieliśmy wrócić jutro, ale wróciliśmy już dzisiaj. Dlaczego? O tym będzie później.
Na razie proponuję uzbroić się nieco w cierpliwość, bo nim ogarnę wszystko, minie nieco czasu, więc wszystko będzie na raty. Bez żyrantów.
W niedzielę wróciłem po ciężkim boju z nocki, więc w Zakopcu byliśmy w porze obiadowej. Nie brałem aparatu na przejście grani Krupówek i takich tam, niemniej uciekliśmy stamtąd w podskokach. Zaliczyliśmy plac zabaw i wróciliśmy do bazy, gdzie trampolina była na wyposażeniu.
Mam tylko jedno zdjęcie, z okna.
W poniedziałek przyszedł czas na rozruch. Miało lać, grzmieć, ale ruszyliśmy drogą pod reglami w kierunku wschodnim. Z początku było bardzo beskidzko.
Wkroczyliśmy do Strążyskiej i mijając tysiąc pięćset czterdzieści osiem wycieczek szkolnych dowlekliśmy się na polanę.
Korzystając z luki na szlakach (dwieście osiemset osób okupowało bufet) udaliśmy się obejrzeć słynny wodospad.
Jeż ukrył się w kieszeni, ponieważ nieopodal wodospadu czaił się straszliwy potwór tatrzański.
Udało się dopchać do wodospadu. Na czas dwóch zdjęć. Potem nastąpiła na nas plaga wycieczek szkolnych. Oddaliliśmy się w podskokach, do bufetu.
Tu przyszła pierwsza zlewa, krótka, ale solidna, więc zrobiło się bajecznie i kolorowo, wszak każdy turysta miał inną kurtkę z góreteksu.
Wszyscy schowali się do bufetu. Chciałem zamówić zupę numer cztery, ale nie było szans się dopchać. Na szczęście burza przeszła, więc zaczęliśmy się oddalać w kierunku groźnej Sarniej Skały.
Tam już było nieco mniej ludzi. Wyszło słońce, pomimo beznadziejnych prognoz. Pojawiły się pierwsze dalsze widoki. Chociaż wciąż coś wisiało w powietrzu.
Pierwsze kroki nie były zbyt pewne, ale potem poszło gładko. No, prawie gładko.
Uroczo prezentowało się Zakopane.
A jeszcze bardziej uroczo moje kobietki.
O, zapomniałbym, jeż to też kobieta. Na imię jej Amelka. Też tam była.
Zbliżenie na wysokie. Tak chciałoby się tam być, a tu jakaś Sarnia Skałka... Tfuuuu! To znaczy, wspaniale tam!
Czas powoli schodzić, zza Giewontu zaczął przypływać ołów.
Ołów kłębił się, a myśmy poszli strasznie błotnistym szlakiem dalej. Julka wciąż robiła przyssawki. Właziła w błoto i im więcej błota zostawało na butach, tym lepiej. Ponoć pomagało to podczas wędrówki.
I dalej, pod Zameczkami, pierwszy raz tam szliśmy, kapitalny odcinek! Kto nie był, niech idzie, bo warto.
Raz słońce, raz deszcz. W końcu pada drugi raz, pięć minut, znów niegroźnie, znów cała zlewa jest gdzieś w dole.
Mostki na Zameczkach były bardzo atrakcyjne.
Na Przełęczy Białego znów mamy słońce i widoki. Strasznie zmienna pogoda.
Bo od Kalatówek zaciąga się na dobre.
Schodzimy do Kuźnic. Wsiadamy do busa. Biorę Małą na kolana, góral zdzierca kasuje za nią trzy złote. Żeby sraki dostał palant jeden.
Wysiadamy, mija pięć minut. Magda nie ma aparatu. No kurwa, został w busie. Lecę sprintem na dworzec, na daremno. Busiarza nie ma. Na dodatek zlewa przychodzi na dobre. No cholera!
Mieliśmy iść na obiad, wszystkim się odechciało. Wracamy na kwaterę. Posępne miny. Fajnie się zaczyna.
Chcę jechać do Nowego targu po aparat. Gdzie tam! Musi być taki sam! Weź tu kobiecie dogadzaj. Przegrasz w przedbiegach.
Ostatnia deska ratunku. Allegro.
Telefon, jest, można odebrać dziś. W Krakowie. Fajnie, deszcz napierdziela, jak szalony.
Już ciemno. Ale nic. Wsiadam, jadę, śpiewam w aucie po drodze, żeby nie wje**ć w drzewo.
Udało się. Mam go. Wracam, już północ. To nic. Nie ma karty pamięci. Rano kupię. Idę spać.
Rano wstaję, jadę po kartę, aparat jej nie widzi. No zaraz mnie ch.. strzeli na miejscu. I jeszcze ta pogoda. Gówno widać. Wchodzę na neta, co to może być.
Piszą, że jakieś styki. Fajnie, mam tylko wykałaczkę i wyprostowany drucik z korka od zlewu. Załamka.
Męczę się metodą prób i błędów. Właściwie samych błędów. To bez sensu. Magda już dzwoni do babki, że oddajemy aparat, że nie działa. Gdy kończy rozmowę... po godzinie uruchamiam aparat. Czyżby to koniec kłopotów? hehehe
O tym w kolejnych częściach.
Na razie proponuję uzbroić się nieco w cierpliwość, bo nim ogarnę wszystko, minie nieco czasu, więc wszystko będzie na raty. Bez żyrantów.
W niedzielę wróciłem po ciężkim boju z nocki, więc w Zakopcu byliśmy w porze obiadowej. Nie brałem aparatu na przejście grani Krupówek i takich tam, niemniej uciekliśmy stamtąd w podskokach. Zaliczyliśmy plac zabaw i wróciliśmy do bazy, gdzie trampolina była na wyposażeniu.
Mam tylko jedno zdjęcie, z okna.
W poniedziałek przyszedł czas na rozruch. Miało lać, grzmieć, ale ruszyliśmy drogą pod reglami w kierunku wschodnim. Z początku było bardzo beskidzko.
Wkroczyliśmy do Strążyskiej i mijając tysiąc pięćset czterdzieści osiem wycieczek szkolnych dowlekliśmy się na polanę.
Korzystając z luki na szlakach (dwieście osiemset osób okupowało bufet) udaliśmy się obejrzeć słynny wodospad.
Jeż ukrył się w kieszeni, ponieważ nieopodal wodospadu czaił się straszliwy potwór tatrzański.
Udało się dopchać do wodospadu. Na czas dwóch zdjęć. Potem nastąpiła na nas plaga wycieczek szkolnych. Oddaliliśmy się w podskokach, do bufetu.
Tu przyszła pierwsza zlewa, krótka, ale solidna, więc zrobiło się bajecznie i kolorowo, wszak każdy turysta miał inną kurtkę z góreteksu.
Wszyscy schowali się do bufetu. Chciałem zamówić zupę numer cztery, ale nie było szans się dopchać. Na szczęście burza przeszła, więc zaczęliśmy się oddalać w kierunku groźnej Sarniej Skały.
Tam już było nieco mniej ludzi. Wyszło słońce, pomimo beznadziejnych prognoz. Pojawiły się pierwsze dalsze widoki. Chociaż wciąż coś wisiało w powietrzu.
Pierwsze kroki nie były zbyt pewne, ale potem poszło gładko. No, prawie gładko.
Uroczo prezentowało się Zakopane.
A jeszcze bardziej uroczo moje kobietki.
O, zapomniałbym, jeż to też kobieta. Na imię jej Amelka. Też tam była.
Zbliżenie na wysokie. Tak chciałoby się tam być, a tu jakaś Sarnia Skałka... Tfuuuu! To znaczy, wspaniale tam!
Czas powoli schodzić, zza Giewontu zaczął przypływać ołów.
Ołów kłębił się, a myśmy poszli strasznie błotnistym szlakiem dalej. Julka wciąż robiła przyssawki. Właziła w błoto i im więcej błota zostawało na butach, tym lepiej. Ponoć pomagało to podczas wędrówki.
I dalej, pod Zameczkami, pierwszy raz tam szliśmy, kapitalny odcinek! Kto nie był, niech idzie, bo warto.
Raz słońce, raz deszcz. W końcu pada drugi raz, pięć minut, znów niegroźnie, znów cała zlewa jest gdzieś w dole.
Mostki na Zameczkach były bardzo atrakcyjne.
Na Przełęczy Białego znów mamy słońce i widoki. Strasznie zmienna pogoda.
Bo od Kalatówek zaciąga się na dobre.
Schodzimy do Kuźnic. Wsiadamy do busa. Biorę Małą na kolana, góral zdzierca kasuje za nią trzy złote. Żeby sraki dostał palant jeden.
Wysiadamy, mija pięć minut. Magda nie ma aparatu. No kurwa, został w busie. Lecę sprintem na dworzec, na daremno. Busiarza nie ma. Na dodatek zlewa przychodzi na dobre. No cholera!
Mieliśmy iść na obiad, wszystkim się odechciało. Wracamy na kwaterę. Posępne miny. Fajnie się zaczyna.
Chcę jechać do Nowego targu po aparat. Gdzie tam! Musi być taki sam! Weź tu kobiecie dogadzaj. Przegrasz w przedbiegach.
Ostatnia deska ratunku. Allegro.
Telefon, jest, można odebrać dziś. W Krakowie. Fajnie, deszcz napierdziela, jak szalony.
Już ciemno. Ale nic. Wsiadam, jadę, śpiewam w aucie po drodze, żeby nie wje**ć w drzewo.
Udało się. Mam go. Wracam, już północ. To nic. Nie ma karty pamięci. Rano kupię. Idę spać.
Rano wstaję, jadę po kartę, aparat jej nie widzi. No zaraz mnie ch.. strzeli na miejscu. I jeszcze ta pogoda. Gówno widać. Wchodzę na neta, co to może być.
Piszą, że jakieś styki. Fajnie, mam tylko wykałaczkę i wyprostowany drucik z korka od zlewu. Załamka.
Męczę się metodą prób i błędów. Właściwie samych błędów. To bez sensu. Magda już dzwoni do babki, że oddajemy aparat, że nie działa. Gdy kończy rozmowę... po godzinie uruchamiam aparat. Czyżby to koniec kłopotów? hehehe
O tym w kolejnych częściach.