Na własne życzenie, czyli tatrzańskich podejść urok jeszcze
: 2023-06-16, 17:45
Pomysł padł jak zwykle późno.
Jechać – nie jechać? Wieczorem w przeddzień wyjazdu – jechać. Okno pogodowe ma być. Spakowałem się i zabrałem graty do roboty.
Kolega odebrał mnie po południu, postaliśmy jak trzeba w korkach. Po drodze stanęliśmy w pizzerii coś zjeść. 15 minut personel łazi i nikt nawet karty nie podał. Klasa. No dobra, pojechaliśmy dalej. W Litworowym Stawie personel sprawił się lepiej, kuchnia też nieźle.
Po drodze w sklepie kupiliśmy piwo udające kraftowe.
Dojechaliśmy radośnie do Tatrzańskiej Łomnicy i po akrobacjach komunikacyjno – dostępowych zakotwiczyliśmy w pokoju. Na korytarzu weseli goście raczyli się czymś przezroczystym.
My uraczyliśmy się piwem, w którym kraftowa była jedynie cena. Szczęśliwie wieczór nie rozwinął się nadmiernie, więc o poranku nieoczekiwanie pojawił się spręż. Pozostało jedynie spakować się i wyjść. Weseli goście znów byli na korytarzu.
Cel został wcześniej zdefiniowany, nieco lekkomyślnie, biorąc pod uwagę ostatnią „intensywność” naszej działalności górskiej i jej głównie towarzysko – biesiadny charakter. Idziemy na Sławkowski.
Doszliśmy do stacji elektriczki. Miało być śniadanie, ale kolejka już czekała, więc skończyło się na kawce (bardzo przyjemnie knajpki prawie przy samych torach). Z elektriczki w Smokowcu przeszliśmy do kolejki na Hrebienok, użycie której to kolejki pozwala zaoszczędzić circa 300m w pionie mało przyjaznego podejścia. Bilety bierzemy tylko do góry, nie wiadomo kiedy przyjdzie wracać. Miało być śniadanie, ale wagonik już czekał - ok, zjemy na górze.
Na górze o śniadanie nie było łatwo, trzeba było zamówić po kiełbasie. Do końca podejścia o sobie przypominała.
I do góry. Kto był, wie jak jest. Nie jest lekko, zwłaszcza jak słońce świeci. Były chwile zwątpienia, ale nieugięci parliśmy do przodu. Ludzi jak na lekarstwo. Mądrzejsi od nas zostali na dole.
Koło Królewskiego Nosa spotykamy rodaka, zawrócił z powodu braku raków. Geriatryczna zapobiegliwość nakazała nam raki zabrać, z czego się cieszymy. Dochodzimy do śniegu i się raczymy, natomiast podchodzi się kijowo, śnieg ma konsystencję typowo letnią. Innych dwóch rodaków schodzi po kamorach z prawej, wg nich cały ten śnieg da się ominąć suchą stopą, wobec czego zmieniamy plan. I tak jest lepiej, śniegu dużo mniej.
W boju i znoju docieramy na szczyt, na którym spędzamy jakiś czas. Na dół drogą podejścia, krótkie płaty śniegu do ostrożnego przejścia.
Zejście boli. Im dalej, tym bardziej. Nogi pytają – po co Ci to było, pajacu? Ale jakoś nas niosą do elektriczki. Zjechani docieramy do Tatrzańskiej Łomnicy, prosto ze stacji do restauracji Stara Mama – byłem kilka razy i nigdy się nie zawiodłem. Głód i zmęczenie są najlepszymi przyprawami – kolacja i piwo smakowały wybornie.
Obżarci docieramy na kwaterę, weseli goście nadal raczą się czymś przezroczystym na korytarzu, ciekawe czy w ogóle przestali od wczorajszego wieczora😉. Wypijamy "małe conieco" i padamy na ryj ze zmęczenia nie wiadomo kiedy.
Rano na śniadanie do knajpki pod torami, tym razem mamy czas, jemy długo, dobrze i dużo 😉
Okno pogodowe się przedłuża, ale i tak nie mamy siły nigdzie iść. W samochód i do domu. Do następnego razu.
Jechać – nie jechać? Wieczorem w przeddzień wyjazdu – jechać. Okno pogodowe ma być. Spakowałem się i zabrałem graty do roboty.
Kolega odebrał mnie po południu, postaliśmy jak trzeba w korkach. Po drodze stanęliśmy w pizzerii coś zjeść. 15 minut personel łazi i nikt nawet karty nie podał. Klasa. No dobra, pojechaliśmy dalej. W Litworowym Stawie personel sprawił się lepiej, kuchnia też nieźle.
Po drodze w sklepie kupiliśmy piwo udające kraftowe.
Dojechaliśmy radośnie do Tatrzańskiej Łomnicy i po akrobacjach komunikacyjno – dostępowych zakotwiczyliśmy w pokoju. Na korytarzu weseli goście raczyli się czymś przezroczystym.
My uraczyliśmy się piwem, w którym kraftowa była jedynie cena. Szczęśliwie wieczór nie rozwinął się nadmiernie, więc o poranku nieoczekiwanie pojawił się spręż. Pozostało jedynie spakować się i wyjść. Weseli goście znów byli na korytarzu.
Cel został wcześniej zdefiniowany, nieco lekkomyślnie, biorąc pod uwagę ostatnią „intensywność” naszej działalności górskiej i jej głównie towarzysko – biesiadny charakter. Idziemy na Sławkowski.
Doszliśmy do stacji elektriczki. Miało być śniadanie, ale kolejka już czekała, więc skończyło się na kawce (bardzo przyjemnie knajpki prawie przy samych torach). Z elektriczki w Smokowcu przeszliśmy do kolejki na Hrebienok, użycie której to kolejki pozwala zaoszczędzić circa 300m w pionie mało przyjaznego podejścia. Bilety bierzemy tylko do góry, nie wiadomo kiedy przyjdzie wracać. Miało być śniadanie, ale wagonik już czekał - ok, zjemy na górze.
Na górze o śniadanie nie było łatwo, trzeba było zamówić po kiełbasie. Do końca podejścia o sobie przypominała.
I do góry. Kto był, wie jak jest. Nie jest lekko, zwłaszcza jak słońce świeci. Były chwile zwątpienia, ale nieugięci parliśmy do przodu. Ludzi jak na lekarstwo. Mądrzejsi od nas zostali na dole.
Koło Królewskiego Nosa spotykamy rodaka, zawrócił z powodu braku raków. Geriatryczna zapobiegliwość nakazała nam raki zabrać, z czego się cieszymy. Dochodzimy do śniegu i się raczymy, natomiast podchodzi się kijowo, śnieg ma konsystencję typowo letnią. Innych dwóch rodaków schodzi po kamorach z prawej, wg nich cały ten śnieg da się ominąć suchą stopą, wobec czego zmieniamy plan. I tak jest lepiej, śniegu dużo mniej.
W boju i znoju docieramy na szczyt, na którym spędzamy jakiś czas. Na dół drogą podejścia, krótkie płaty śniegu do ostrożnego przejścia.
Zejście boli. Im dalej, tym bardziej. Nogi pytają – po co Ci to było, pajacu? Ale jakoś nas niosą do elektriczki. Zjechani docieramy do Tatrzańskiej Łomnicy, prosto ze stacji do restauracji Stara Mama – byłem kilka razy i nigdy się nie zawiodłem. Głód i zmęczenie są najlepszymi przyprawami – kolacja i piwo smakowały wybornie.
Obżarci docieramy na kwaterę, weseli goście nadal raczą się czymś przezroczystym na korytarzu, ciekawe czy w ogóle przestali od wczorajszego wieczora😉. Wypijamy "małe conieco" i padamy na ryj ze zmęczenia nie wiadomo kiedy.
Rano na śniadanie do knajpki pod torami, tym razem mamy czas, jemy długo, dobrze i dużo 😉
Okno pogodowe się przedłuża, ale i tak nie mamy siły nigdzie iść. W samochód i do domu. Do następnego razu.