Środa, 21 sierpnia. Dzień piąty przejścia...
Zaczyna się tradycyjnie...
Wszystko prawie spakowane. Plecaki
per capita, przepraszam
per tergum (łac. plecy), jeszcze bardziej niż dzień wcześniej lżejsze. A Ola - jak zwykle poprawia coś przy sznurowadle...
- Olu, Zbysiu - juuuuuż?
- Spokojnie !
Wreszcie start. Kierunek - Munţii Grohotiş. Czyli połonin ciąg dalszy!
Ale za nami Góry Baiului. I pod nami, bo jeszcze kilka kilometrów trzeba przetuptać przez te góry. Połoniny, połoniny, połoniny - i jakoś nie mogą się znudzić...
Jednocześnie jakoś coraz częściej zerkamy na północ i północny wschód, w stronę skalistego (no może skalisto-trawiastego ?) Ciucaşu. Czy to aby na pewno już jutro?
Na razie jeszcze wędrujemy przez wschodnie peryferie Gór Baiului. To ostatnie "podrygi" tych uroczych górek. Wędrujemy na razie przez połoninę Urlǎţelu. I nie wiemy, czy to ostatnia górka w Górach Baiului, czy też pierwsza w Górach Grohotiş. Podobne wątpliwości mieliśmy na następnej, już nieco mniejszej połonince Cioara. A tymczasem na naszym szlaku pojawiają się nawet jakieś zlepieńcowe skałki.
Zresztą nie tylko skałki. Po raz pierwszy od kilku dni widzimy już nie pojedynczych pasterzy, ale całą grupę ludzi. Zbieraczy borówek...
Zbysiu nakłada obiektyw tele...
... i uskutecznia podglądanie
Grupa ta również wyraźnie zaintrygowała naszą jedynaczkę. Bo najpierw również patrzyła na ten tłum dawno nie oglądanych ludzi...
... a potem - wiadomo !
Aby przeskoczyć z Gór Baiului w Góry Grohotiş, należy niestety zejść na dosyć niską, bo zalesioną przełęcz... tu chciałoby się wpisać nazwę przełęczy, ale na żadnej z dostępnych map takowej nie znaleźliśmy.
Tak roboczo, w naszych wspomnieniach, nazwaliśmy ją przełęczą Pasterzy. Wiódł przez nią pasterski płaj. I akurat tam natknęliśmy się na stado owiec przechodzących w stronę Gór Baiului. Już schodząc z połoniny na przełęcz usłyszeliśmy ujadanie psów pasterskich. Kilka razy zagwizdaliśmy - ale nie w te plastikowe zabawki dołączane do niektórych plecaków - tylko w porządny metalowy gwizdek kolejarski kupiony w Składnicy Harcerskiej za 8 zł. (żadnych gazów, środków wybuchowych i innych wynalazków tzw. hukowych odstraszających owczarki, które opisywane są na niektórych forach, z Polski nie zabieraliśmy - jedynie gwizdki). Kilka razy -jak napisałem - zagwizdaliśmy, i psiaki się uspokoiły. Z pewnością pasterz rzucił w ich stronę parę słów. A my przez parę chwil patrzyliśmy na rzekę owiec...
... i na merdające ogonami ogromne owczarki, spokojne o powierzone ich opiece owce.
Sesja foto...
... a później kilka kilometrów wędrówki przez las.
I coraz więcej prześwitów i jagodzianych polanek z coraz większymi i rozleglejszymi widokami na Góry Grohotiş
jeszcze raz Grohotiş...
... i jeszcze raz... I w dalszym ciągu nas te połoniny nie nużą i nie nudzą.
Rzut oka na zachód, skąd przyszliśmy...
następnie spojrzenie na północ, w stronę Gór Ciucaş. Od pewnego czasu moją uwagę przykuwała niewysoka, bo mierząca "zaledwie" 1605 m n.p.m., górka Tesla (ładna mi niewysoka, wszak jest wyższa od naszej królowej Sudetów Śnieżki o całe 3 metry). Wydawała mi się jakaś znajoma, ale kilkakrotne przeglądanie czarno-białych fotografii Basi nie przynosiło żadnych rezultatów. Takiego ujęcia Tesli na tych fotografiach nie było. Piotrek w pewnym momencie zażartował, że ten szczycik najwyraźniej mnie zauroczył.
Munţii Grohotiş to nie tylko królestwo owiec.
To również raj dla jagodziarzy. Borówki rosną wszędzie. Ten późnosierpniowy plon nie jest już dla zbieraczy taki, jak trzy-dwa tygodnie wcześniej, ale każdego ranka z bacówek lub jagodziarskich szop zawsze wyjdzie jakaś grupka ludzi, głównie kobiet, aby swoimi grzebieniami te ostatnie "afinele" (borówki) wyczesać. Afinele - to jedno z tych słów, które kojarzą mi się z pierwszymi moimi wycieczkami w Karpaty. Jeszcze tymi z wczesnego dzieciństwa. Słyszałem je z ust krewnych mojego Taty, tych, którzy po 1945 r. pozostali "po tamtej stronie" granicy i swoją kresową polszczyznę uzupełniali słówkami ukraińskimi i bojkowskimi. Z moimi dalekimi kuzynami nie szedłem wtedy ani na jagody, ani na jahody - ale właśnie na "jafyny", zbierane gdzieś na śródleśnych bieszczadzkich polanach i w lasach, gdzieś tam nad Stryjem i Turką. Dopiero po latach dotarło do mnie, skąd się te "jafyny" wzięły.
Ludzie na połoninach, to zawsze okazja do zamienienia kilku zdań. Atrakcja dla ludzi połonin, ale także spore urozmaicenie dla nas - turystów.
Zwykłe "bona ziua" (dzień dobry), jakieś pytanie o wodę czy też źródło, wypowiedziane przez cudzoziemca, wywołuje chyba zawsze na twarzach miejscowych uśmiech. I następują pytania, skąd jesteśmy (tu w górach "Poloneza" jest zawsze OK), czy nam się góry Rumunii podobają, czy wcześniej już tu byliśmy, jeżeli tak, to ile razy, że syn (córka, wnuk itp., itd.) mieszka (studiuje) w Sibiu lub Cluju i ma "maszinę" (samochód), czy chcemy kupić ser i tak dalej, i tak dalej. No i bardzo ważne pytanie - czy mamy papierosy? Nigdy nie paliłem, ale do Rumunii zawsze biorę fajki, głównie "Kenty", bo to w tym kraju kultowa marka. Wzięło się to jeszcze z czasów socjalizmu, bo te papierosy palił Ceausescu i w ślad za "conducatorem" wszystkie możliwe rumuńskie elity. I te "Kenty", ale też i inne najzwyklejsze papierosy, otworzą drzwi każdej bacówki. Za ser wtedy się nie płaci, to znaczy nie wydaje się lei. W górach walutą jest (a może był, bo i to się niestety zmienia) papieros, natomiast w relacjach z bacówkowymi dziećmi najzwyklejsza guma do żucia lub paczka landrynek. Pamiętam, jak w 1984 r. gdzieś na połonince Batrina w zachodniej części Gór Rodniańskich, nasze dziewczyny poczęstowały przyglądającą się nam dziewczynkę z pobliskiej bacówki paroma cukierkami - irysami. Rano, gdy się zbudziły, pod swoim namiotem znalazły dwulitrową bańkę wypełnioną świeżo zerwanymi borówkami.
Zawsze przy okazji takich spotkań na szlaku pojawiają się wspomnienia...
Tak, dobrze myślicie, to nasz Piotruś na rzeczonej połoninie Batrina w Górach Rodniańskich w sierpniu 1984 r.
A to ja w tym samym miejscu
Na tej fotografii szef bacówki rozdaje swoim pasterzom otrzymane od nas fajki (wyszło po trzy na głowę, najmłodszy dostał dwie; 6 X 3 oraz 1 x 2 ), a my w zamian dwa i pół kilograma sera (bacówka w dolinie Puzdrele w Górach Rodniańskich)
Można teraz wrócić 40 lat wstecz, do przejścia wrocławskich studentów (i nie tylko wrocławskich) w 1973 r. Trafili oni, gdzieś w rejonie Gór Ciucaş, do samotnej bacówki. Byli pierwszymi cudzoziemskimi turystami widzianymi przez przebywających w niej pasterzy. Spotkanie to było dla miejscowych prawdziwym świętem. Basia opowiadała, że w ciągu kilku chwil z bacówki wyciągnięto instrumenty muzyczne i rozpoczęła się impreza. Cujka też zapewne była, ale Basia wspomina przede wszystkim ten naprędce zaaranżowany na cześć polskiej grupy koncert na połoninie.
A i my tacy nostalgiczno-refleksyjni gdzieś tam przykucnęliśmy na połoninie.
Jeszcze tylko parę jagód...
... jeszcze tylko moment, aby uwiecznić jakąś chwilę z życia połoniny...
,,, jeszcze tylko chwila odpoczynku...
... i ponowna wędrówka. Na szczęście od pewnego momentu na lekko, aby zdobyć najwyższy szczyt Gór Grohotiş, czyli Vârful Grohotişu (1767 m n.p.m.)
Najpierw do tej skałki po prawej...
Już jest ona za nami
Ola już szczytuje, zaś Piotrek dopiero dochodzi...
Okazuje się jednak, że maksyma byłego premiera Leszka Millera "prawdziwego Mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy", nie jest Piotrusiowi obca
A później zejście ze szczytu. Plecaki na grzbiet i wędrówka grzbietem na północ - tam musi być Ciucaş
Ale jeszcze, w ostatnich chwilach tego dnia, tuż przed zmierzchem, cieszymy się w dalszym ciągu Grohotişem.
Uroczą górą Bobul Mic (1752 m n.p.m.), wyglądającą jak jakaś trawiasto-skalna twierdza, trawersujemy w odległości około kilkuset metrów na zachód od kulminacji. Dziwne, że w jej nazwie pojawia się słówko "Mic" (mały), jest wszak wyższa o całe 20 metrów od położonej 1,5 km na południowy wschód od niej góry Bobul Mare ("Mare" to po rumuńsku "wielki" ). Możliwe, że w tym wypadku zadziałał ten sam mechanizm, jak w przypadku słowackiej Małej (wyższej) i Wielkiej (niższej) Fatry, dla pasterzy oznaczającej nie wysokość gór, lecz powierzchnię przeznaczonych pod wypas owiec hal. Może coś w tym być, gdyż "bobul" to po rumuńsku "ziarno" lub "zboże".
Na zachodnim trawersie Bobul Mic zaczął nadchodzić zmierzch. Była to już jedenasta godzina wędrówki w tym dniu. Należało się rozejrzeć za jakimś ładnym miejscem na biwak.
I takie miejsce pojawiło się. Na skraju połoniny, przy ruinach starej bacówki (ten prostokąt widoczny na zdjęciu to ocembrowanie zasypanej studni) i z widokiem na Ciucaş i Teslę oczywiście...
Namioty rozbiliśmy dosłownie w ostatnich minutach kończącego się słonecznego dnia.
Jeszcze tylko wypadało nacieszyć wzrok zachodem Słońca...
... a potem obiad, kolacja i podwieczorek w jednym, później gitara...
... i spanie!
C.D.N.