Część IV - Maja Çikës... to tylko 6 km
Nadszedł kulminacyjny moment wyjazdu. Podjeżdżamy na Przełęcz Llogara, stajemy pod nowym szlakowskazem, który optymistycznie twierdzi, że to tylko 6 km. Idziemy na nasz główny cel. Ukochana bardzo skoncentrowana i poważna, ja również, choć w zasadzie głównie czuję radość. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby się nie udać.
Jest 7 rano, w plecaku spory zapas płynów, ale ciepłe ciuchy również, bo ostatnio ubieraliśmy na szczycie nawet kurtki. Jak będzie w górze to zagadka, na razie każdy dzień jest coraz cieplejszy, ale 2000 metrów + wiatr na pewno robią swoje.
Ruszamy. Szlak w dolnej części zaraz się gubi, ale pamiętam to z ostatniego wyjścia. Trzeba po prostu iść w górę. Wyżej ścieżki schodzą się w jedną, która prowadzi zygzakami szybko nabierając wysokości.
Pierwsza górka zdobyta, jest tu nawet tablica informacyjna Parku Narodowego. Po drodze sporo szlakowskazów odliczających metry do celu - dawniej tego nie było. Metry ubywają bardzo wolno, czasem wydaje się, że idzie się z 15 minut, a tu zaledwie 200 metrów mniej.
Widok na grzbiet z rozgrzewkowej wycieczki.
Widok na Cikę. Troszkę groźniejszy niż z daleka. Szczególnie końcówka zastanawia, czy nie będzie trudności technicznych?
Ruszamy ostro pod górę na Maja Qorres. Stromo, ale ładnie.
Tobiemu podoba się dużo bardziej niż nad morzem.
9 lat temu te umarłe drzewa wyglądały tak samo. Są twarde jak kamień. Widać na nich ślady dawnego pożaru.
Stromizna ogromna. Za pierwszym razem właśnie tędy atakowaliśmy wprost na szczyt Maja Qorres. Tym razem trzymamy się szlaku, który obchodzi go bokiem.
Niespodzianka, ktoś na środku szlaku zaparkował muła.
Obejść go wcale nie jest tak łatwo, bo stok bardzo stromy.
Widok w dół, widać morze i malutki grzbiet z nadajnikami. Jesteśmy już bardzo wysoko.
Nasz cel przed nami.
Ruszamy grzbietem. Szlak jest wyraźny, trawersuje pomniejsze szczyty.
Momentami ścieżka jest bardzo przyjemna.
Nieprzyjemne są niestety temperatury. Mocno grzeje i słabo wieje. Odpoczywamy często.
Zbliża się atak szczytowy. Z bliska nie wygląda to źle.
Jednak trzeba uważać. Ścieżki się rozmywają i jak się wybierze zły wariant, to moment i człowiek znajduje się w trudnym miejscu. A jest bardzo krucho. Do tego coraz cieplej. Trzeba się pilnować, żeby myśleć, a nie działać spontanicznie.
Cel coraz bliżej. Jest coraz bardziej kamieniście.
Niespodzianka - doganiają nas ludzie.
Dwóch młodych chłopaczków z Belgii. Zasuwają aż miło. Z tym pierwszym zamieniam parę słów. Drugi idzie z tyłu jakby na autopilocie, Ukochana twierdzi, że wygląda jakby miał zaraz paść. Chłopaki nie mają nic ze sobą, żadnej wody, ubrań. Nagie blade torsy nasmarowane są obficie filtrem UV. Wyprzedzają nas tuż przed szczytem. Czyżby potraktowali dosłownie szlakowskaz 6 km i stwierdzili, że pykną trasę w godzinkę? Zastanawiam się, czy zaproponować im łyka wody, ale Ukochana uważa, że powinni ponieść odpowiedzialność własnych decyzji. Dochodzimy do porozumienia, że jak poproszą o wodę to im damy, ale sami nie będziemy proponować. Zresztą być może coś mają, tylko zostawili sobie po drodze. My zostawiliśmy 1,5 l. picia w cieniu pod drzewem, żeby nie nosić ze sobą.
Chłopaki o dziwo nie dochodzą do głównego szczytu. Poprzestają ciut niższym wierzchołku bez flagi. Robią po fotce i wracają pospiesznie. Wyglądają na mocno wyczerpanych. Główny wierzchołek jest kilka minut dalej. Czyli nawet nie mają zaliczonego wyjścia na szczyt - dramat
Zdobywamy go po 6,5 godz. czyli wychodzi, że każdy kilometr szliśmy dłużej niż godzinę.
Jest radość
p.s. Na głowie mam chustę Ukochanej, bo zapomniałem mojej czapeczki przeciwsłonecznej.
Widok z góry na Dhërmi.
Widok na dalszą część grzbietu. Ciekawie to wygląda, grzbiet jest niebanalny.
Przepaścisty.
No nic, pora wracać. Ostrożnie i powoli, bo kruszyzna.
Niżej jest pięknie... i bardzo gorąco.
Wiatr ustał, temperatura przekroczyła znacząco naszą strefę komfortu. Oszczędzamy picie, zastanawiamy się jak poradzili sobie Belgowie.
Widok wstecz na naszą zdobycz - satysfakcjonujący. Wyższy wierzchołek z flagą to ten po lewej. Na zdjęciu wydaje się niższy, ale to złudzenie, bo jest po prostu trochę dalej.
Miałem jeszcze plan, żeby Ukochana odpoczęła w cieniu, a ja z Tobim skoczylibyśmy na Maja Qorres (bo Tobi nie był). Ukochana zaskakuje mnie i nie chce odpoczywać, tylko zdobywać góry. Potem się przyznała, że chciała mi zaimponować.
W ten oto sposób znowu wychodzimy na ponad 2000 metrów.
Wierzchołek Maja Qorres, a na nim kolejna parkowa tablica.
Ciekawostką jest, że wszystkie tablice są identyczne
Pora schodzić.
Strefa martwych drzew podoba mi się najbardziej.
Czyż nie robią wrażenia?
Wraz ze spadkiem wysokości temperatura wciąż rośnie, mimo późnej pory. Kończy się picie. Ukochana reglamentuje. Ona jest zwolennikiem zostawiania na czarną godzinę, ja jestem zwolennikiem picia, jak się czuje duże pragnienie.
Jesteśmy na poziomie nadajników. Niby już blisko, a wciąż daleko.
Ależ ta droga pokręcona. Już zaraz będziemy nią zjeżdżać i świętować pełen sukces!
Zgodnie z moimi przewidywaniami Maja Çikës (czyli Cika) zdobyta bez większego problemu. Zajęło nam to 12 godzin. Sporo, ale nie spieszyliśmy się.
Jeszcze na miejscu byłem pewny, ze te 6 km to odległość w linii prostej. Jednak w domu zmierzyłem, że w linii prostej to zaledwie 3,4 km. Mierząc po szlaku faktycznie wychodzi tylko 6 km. No nic, widocznie w tych górach trzeba liczyć 1 km na godzinę i tyle. Podawanie czasu w godzinach na szlakowskazach jest chyba jednak lepsze.
C.D.N.