Majówkowo w Szczawnicy
: 2017-05-19, 08:38
Ten wyjazd był w planach już od bardzo dawna. Niemniej zawsze coś stawało na przeszkodzie. Tym razem również - pogoda mocno się skomplikowała. No ale w końcu udało się nam wynaleźć jakieś wirtualne okna pogodowe i pojechaliśmy - chociaż liczyliśmy się z tym, że tegoroczny maj jest bardzo kapryśny, a pogoda zmienia się tak, jak jej prognozy - dosłownie co chwilkę.
Acha, ten wyjazd zawiera w sobie same lajciki, więc jak ktoś liczy, że tu będzie nie wiadomo co, to po prostu się przeliczy.
Ruszyliśmy w sobotę. W sobotę akurat miało być brzydko, więc się specjalnie nie goniliśmy.
Dotarliśmy. "Apartament z widokiem na góry" okazał się dość ciemnym pokojem ze zlewem. Widok był z niego piękny. Na górę drzewa na opał. Balkon był, ale cały w cemencie. Zresztą było zimno i nikt na niego nie wyłaził. Zaczęło się więc nieciekawie, a nie wspomniałem jeszcze, że zacząłem pobyt od umycia podłóg.
No ale dobra, zacisnąłem zęby i tyle.
Poszliśmy sobie na rozeznanie terenu, deptakiem do centrum. Deptak fajny.
Znaleźliśmy fajne miejsce na obiad (jedzenie na wagę), pokręciliśmy się trochę, znaleźliśmy park.
A w nim karuzelę, na której Julka spędziła prawie godzinę, a ja miałem lekko dość, bo żeby ją kręcić, trzeba było biegać w kółko.
Wróciliśmy na kwaterę, załatwiliśmy lekko ciepłe grzejniki (temperatura podskoczyła do 20 stopni) i tak w sumie minął dzień.
Rano było tak zimno w pokoju, że dość szybko wyskoczyliśmy na zewnątrz i busikiem podjechaliśmy do Sromowców. Celem był spływ Dunajcem.
Prognozy póki co były optymistyczne, słońce było łaskawe, a temperatura powoli się podnosiła, chociaż i tak byliśmy poubierani jak na wyprawę na Sybir.
Wystawiłem więc siwy łeb na słońce i czekałem, co się będzie działo.
Pomimo słonecznej pogody i niedzieli, musieliśmy nieco poczekać, aż zbierze się odpowiednia liczba chętnych.
W końcu nadeszła nasza kolej i wsiedliśmy do przeciekającej nieco tratwy.
Początek spływu raczej jest nudnawy, powiedzmy pierwsze pół godziny... Niewiele się dzieje, nurt jest spokojny. No ale za to pierwszy raz w życiu zobaczyłem czarnego bociana.
Rzeka robi wielki łuk i powoli się zbliża do Sromowców Niżnych. Tam jako tako zaczynają się jakieś widoki.
I tak mniej więcej od Sromowców Niżnych właśnie zaczyna się cała zabawa. Czyli przełom. Jest fajnie, widokowo. Uroku na pewno dodają piękne wiosenne kolory i słońce, które podświetla młode liście. W szarościach nieba nie byłoby z pewnością takiego efektu.
Podpływamy praktycznie pod same Trzy Korony.
Przed nami jedna tratwa, słowacka. Za jakiś czas nasza ją wyprzedzi. Ile radości z tego faktu miało moje dziecko...
Nurt zakręca w prawo, zostawiając Trzy Korony po lewej ręce i wpływamy w pieniński wąwóz, który co rusz odkrywa przed nami nowe tajemnice.
Czas płynie nam sielankowo. Powoli zbliżamy się do rejonu Sokolicy. Czasem nurt jest dość rwący i tratwa pędzi na złamanie karku. Na jednym z zakrętów nieplanowana atrakcja. Obraca nas o 180 stopni. Nie toniemy. Przeżyją wszyscy.
W końcu mijamy Sokolicę.
Za Sokolicą zostaje jeszcze jeden zakręt i koniec. Całość trwa nieco ponad dwie godziny. Polecam, warto. Ceny uważam za śmiesznie niskie, jeśli porównywać do ceny wjazdu kolejką na Kasprowy. Normalny niecałe 50, ulgowy połowę z tego.
My w każdym razie wysiadamy z tratwy i idziemy na obiad. Jedzenie na wagę. No i wziąłem lane piwo. Musiało być stare. Kilogram żarcia na talerzu to akurat dla mnie norma, więc raczej się nie przejadłem. No więc to piwo musi być trefne, ale o tym potem będzie...
W każdym razie humory nam póki co dopisują.
Szybkie przepakowanie i ruszamy na spacerek. Bez szlaku. Ku Szafranówce. Przez pola i błoto.
Mija trzydzieści minut. I jesteśmy już na grzbiecie. To duży plus Szczawnicy. Niewiele wysiłku trzeba, żeby się wydostać do góry. No ale spodnie całe w błocie. Julka demonstruje swoje nogawki pokazując przy okazji znane już znaki...
No ale Palenica już stąd blisko, prawie na wyciągnięcie ręki.
Tyle, że wyszły Tatry no i się zesrałem - na razie w przenośni.
Nie ma zbyt dobrej widoczności, wszystko przymglone, ale i tak jest świetnie.
No dobra, okrzyki córki wyrywają mnie z natchnienia, plac zabaw czeka, a ja wciąż się zatrzymuję...
Tyle, że to jest silniejsze ode mnie...
W końcu Julka dociera do trampolin i przebywa tam dobre pół godziny. Mnie w tym czasie zaczyna napierdzielać w brzuchu. Zwiedzam trochę podszczytowe partie Palenicy, "szukam grzybów i jagód", tak kilka razy...
Na tor saneczkowy nie idziemy. Nie dam rady. Muszę być cały czas w pogotowiu. Na zejściu do Szczawnicy też kilkukrotnie zboczę ze szlaku.
Pod Palenicą plac zabaw. No, spędzamy tu ponad godzinę. Jedni na trampolinach i dmuchanych zamkach...
Inni na kiblu (nie, nie mam zdjęcia).
Wracamy na kwaterę (ze stresem, bo piętnaście minut wzdłuż głównej ulicy, bez szans na ratunek), Julkę wita pies gospodarzy.
Wieczorem było zimno. W zasadzie nie wiem, co było. Rozerwało mnie od środka, krew lała się z wnętrzności, uratować mogło mnie tylko jedno. Jogurty. Wypijam, kładę się spać. Liczę, że poranek będzie łaskawy.
Inni też mają swoje zmartwienia. Julka padnięta, zasypia w ubraniu. Magda szczęka zębami, grzejniki troszkę letnie były, ale już są zimne. Nigdy więcej majówek...
C.D.N.
Acha, ten wyjazd zawiera w sobie same lajciki, więc jak ktoś liczy, że tu będzie nie wiadomo co, to po prostu się przeliczy.
Ruszyliśmy w sobotę. W sobotę akurat miało być brzydko, więc się specjalnie nie goniliśmy.
Dotarliśmy. "Apartament z widokiem na góry" okazał się dość ciemnym pokojem ze zlewem. Widok był z niego piękny. Na górę drzewa na opał. Balkon był, ale cały w cemencie. Zresztą było zimno i nikt na niego nie wyłaził. Zaczęło się więc nieciekawie, a nie wspomniałem jeszcze, że zacząłem pobyt od umycia podłóg.
No ale dobra, zacisnąłem zęby i tyle.
Poszliśmy sobie na rozeznanie terenu, deptakiem do centrum. Deptak fajny.
Znaleźliśmy fajne miejsce na obiad (jedzenie na wagę), pokręciliśmy się trochę, znaleźliśmy park.
A w nim karuzelę, na której Julka spędziła prawie godzinę, a ja miałem lekko dość, bo żeby ją kręcić, trzeba było biegać w kółko.
Wróciliśmy na kwaterę, załatwiliśmy lekko ciepłe grzejniki (temperatura podskoczyła do 20 stopni) i tak w sumie minął dzień.
Rano było tak zimno w pokoju, że dość szybko wyskoczyliśmy na zewnątrz i busikiem podjechaliśmy do Sromowców. Celem był spływ Dunajcem.
Prognozy póki co były optymistyczne, słońce było łaskawe, a temperatura powoli się podnosiła, chociaż i tak byliśmy poubierani jak na wyprawę na Sybir.
Wystawiłem więc siwy łeb na słońce i czekałem, co się będzie działo.
Pomimo słonecznej pogody i niedzieli, musieliśmy nieco poczekać, aż zbierze się odpowiednia liczba chętnych.
W końcu nadeszła nasza kolej i wsiedliśmy do przeciekającej nieco tratwy.
Początek spływu raczej jest nudnawy, powiedzmy pierwsze pół godziny... Niewiele się dzieje, nurt jest spokojny. No ale za to pierwszy raz w życiu zobaczyłem czarnego bociana.
Rzeka robi wielki łuk i powoli się zbliża do Sromowców Niżnych. Tam jako tako zaczynają się jakieś widoki.
I tak mniej więcej od Sromowców Niżnych właśnie zaczyna się cała zabawa. Czyli przełom. Jest fajnie, widokowo. Uroku na pewno dodają piękne wiosenne kolory i słońce, które podświetla młode liście. W szarościach nieba nie byłoby z pewnością takiego efektu.
Podpływamy praktycznie pod same Trzy Korony.
Przed nami jedna tratwa, słowacka. Za jakiś czas nasza ją wyprzedzi. Ile radości z tego faktu miało moje dziecko...
Nurt zakręca w prawo, zostawiając Trzy Korony po lewej ręce i wpływamy w pieniński wąwóz, który co rusz odkrywa przed nami nowe tajemnice.
Czas płynie nam sielankowo. Powoli zbliżamy się do rejonu Sokolicy. Czasem nurt jest dość rwący i tratwa pędzi na złamanie karku. Na jednym z zakrętów nieplanowana atrakcja. Obraca nas o 180 stopni. Nie toniemy. Przeżyją wszyscy.
W końcu mijamy Sokolicę.
Za Sokolicą zostaje jeszcze jeden zakręt i koniec. Całość trwa nieco ponad dwie godziny. Polecam, warto. Ceny uważam za śmiesznie niskie, jeśli porównywać do ceny wjazdu kolejką na Kasprowy. Normalny niecałe 50, ulgowy połowę z tego.
My w każdym razie wysiadamy z tratwy i idziemy na obiad. Jedzenie na wagę. No i wziąłem lane piwo. Musiało być stare. Kilogram żarcia na talerzu to akurat dla mnie norma, więc raczej się nie przejadłem. No więc to piwo musi być trefne, ale o tym potem będzie...
W każdym razie humory nam póki co dopisują.
Szybkie przepakowanie i ruszamy na spacerek. Bez szlaku. Ku Szafranówce. Przez pola i błoto.
Mija trzydzieści minut. I jesteśmy już na grzbiecie. To duży plus Szczawnicy. Niewiele wysiłku trzeba, żeby się wydostać do góry. No ale spodnie całe w błocie. Julka demonstruje swoje nogawki pokazując przy okazji znane już znaki...
No ale Palenica już stąd blisko, prawie na wyciągnięcie ręki.
Tyle, że wyszły Tatry no i się zesrałem - na razie w przenośni.
Nie ma zbyt dobrej widoczności, wszystko przymglone, ale i tak jest świetnie.
No dobra, okrzyki córki wyrywają mnie z natchnienia, plac zabaw czeka, a ja wciąż się zatrzymuję...
Tyle, że to jest silniejsze ode mnie...
W końcu Julka dociera do trampolin i przebywa tam dobre pół godziny. Mnie w tym czasie zaczyna napierdzielać w brzuchu. Zwiedzam trochę podszczytowe partie Palenicy, "szukam grzybów i jagód", tak kilka razy...
Na tor saneczkowy nie idziemy. Nie dam rady. Muszę być cały czas w pogotowiu. Na zejściu do Szczawnicy też kilkukrotnie zboczę ze szlaku.
Pod Palenicą plac zabaw. No, spędzamy tu ponad godzinę. Jedni na trampolinach i dmuchanych zamkach...
Inni na kiblu (nie, nie mam zdjęcia).
Wracamy na kwaterę (ze stresem, bo piętnaście minut wzdłuż głównej ulicy, bez szans na ratunek), Julkę wita pies gospodarzy.
Wieczorem było zimno. W zasadzie nie wiem, co było. Rozerwało mnie od środka, krew lała się z wnętrzności, uratować mogło mnie tylko jedno. Jogurty. Wypijam, kładę się spać. Liczę, że poranek będzie łaskawy.
Inni też mają swoje zmartwienia. Julka padnięta, zasypia w ubraniu. Magda szczęka zębami, grzejniki troszkę letnie były, ale już są zimne. Nigdy więcej majówek...
C.D.N.