Ta wycieczka chodziła za mną od dawna. Zerkam na pogodę i oto globalne ocieplenie robi mi prezent i na jeden dzień się ochładza 🙂
Po raz pierwszy w tym roku rower ląduje w bagażniku (na szczęście nie zapomniałem jak go tam szybko umiesić) i w drogę. Podlasie czeka.
Niby ja też jestem Podlasie, ale na „Magicznym Podlasiu” od dawna toczę polityczne spory, bo tamtejsi ortodoksi twierdzą że moje Południowa Podlasie to już nie Podlasie…
I tym sposobem parkuję … nad Narwią. Tuż przy moście. Trasę mam gruntownie i wielokrotnie przejrzaną – na mapie – ale co mnie czeka nie mam pojęcia. To ten rodzaj wypraw, który lubię najbardziej – w nieznane, odkrywając świat.
Dwie godziny jazdy i parkuję za karczmą, z którą wiążę swoje plany na koniec wyprawy 🙂
Przede mną most numer jeden.
Wyjeżdżam na krajówkę i niestety pierwsze kilometry będą dość czujne… Ruch duży, droga wąska, blisko jadące TIR-y. Wkrótce pojawia się pierwsza dziś wieś – Ryboły. Tu mogę uciec na pusty chodnik i spokojnie podziwiać mijane domostwa.
Czas na pierwszą dziś cerkiew. To dla nich tu przyjechałem.
Domy też mają tu piękne.
Za wsią czeka mnie jeszcze kilometr asfaltu i oto trafiam w krainę dróg szutrowych, piaskowych, karbowanych i brukowanych. W końcu Podlasie 🙂
Po około dwóch kilometrach trafiam do wsi Pawły. Tu wypatrzyłem piękna cerkiewkę na miejscowym cmentarzu. Zbaczam na chwilę ze swego traktu.
Przejeżdżam przez wieś i znajduję drogowskaz do kolejnych. Ciekawe, że do każdej z nich odległość wynosi cztery kilometry…
A sama droga… nie odbiega standardem od poprzedniej 🙂
Dojeżdżam do celu – przede mną wieś Kaniuki. A we wsi nawet asfalt jest 🙂
Przy wjeździe taki ładny widoczek.
Wieś jest bardzo klimatyczna i śmiem twierdzić, że najładniejsza z dziś mijanych.
Jest i kapliczka.
I oczywiście kolekcja domów.
Strażacy też tu są.
Koniec wsi… koniec asfaltu 🙂
Do kolejnej wsi mam… niech zgadnę – cztery kilometry?
Obowiązkowo element powitalny.
A potem można znowu nacieszyć oczy 🙂
Strażacy też tu są 🙂
Staram się wyłowić jak najwięcej szczegółów.
W środku wsi odnajduję zjazd nad rzekę. Wypada w końcu zbadać, jak też ta Narew wygląda.
Wracam do wsi i w drogę.
Na końcu wsi piękny budynek – szkoła?
Cztery kilometry. Jest kolejna wieś 🙂
Coś tam jest za murem. Ooo! Zaniemówiłem.
Cerkiew w Puchłach zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Ale jest tu jeszcze tajemnicza ścieżka. Zdradziła mi ten sekret pewna sympatyczna Podlasianka 🙂
i tak oto trafiam na platformę widokową nad Narwią.
Wracam pod cerkiew.
Mógłbym jeszcze długo na nią patrzeć, ale czeka mnie jeszcze ładny kawałek drogi…
Robię jeszcze rundkę po wsi.
Wracam na rozstaj i czas na kolejne cztery kilometry. Przede mną…
Pani miejscowa prowadzi pogawędkę z bosymi turystkami, więc będę miał chociaż jedną fotografię z żywymi ludźmi 🙂
A wieś jest niezwykła. Składa się z dwóch „dzielnic” rozdzielonych głęboką doliną, którą płynie rzeczka. Robię przejazd przez obie części 🙂
Na końcu wsi…
Wracam drugą uliczką.
Wieś ma się chyba dobrze, bo znajduję tylko jeden opuszczony dom..
Przecinam dolinkę i jest znak – cztery kilometry i kolejna wieś.
Czas chyba wspomnieć, że jestem w Krainie Otwartych Okiennic. A Trześcianka to podobno centrum tej krainy. Zapewne tak jest, ale kończą się moje szutry i trafiam na wyasfaltowaną wieś, która na tle tych które mijałem jest jak dla mnie bardzo współczesna.
Są za to piękne okiennice.
![Obrazek](https://iwiesio.pl/wp-content/uploads/2022/07/DSC_9081.jpg)
.
Jednak największa atrakcja czeka mnie w środku wsi. Już z daleka wita mnie piękna zieleń.
Na końcu wsi stoi fantazyjny przystanek.
Tu dosięga mnie już cywilizacja. Tuż za wsią zaczyna się nowiutka obwodnica z rowerową autostradą. W kilka minut ląduję na drugim moście…
W dole sielanka…
Teraz… trzeba wrócić 🙂
Niby powrót zaplanowałem skrótami, ale okazuje się, że wcale nie jest łatwiej. Za mostem skręcam w leśną dróżkę i jadę kilka kilometrów z nadzieją, że droga nie skończy się nagle 🙂 Jest coraz węższa, schodzi w dolinę Narwi i chwilami robi się grząsko. Na szczęście w którymś momencie skręca i wyjeżdża na typową podlaską autostradę. Szutrową 🙂
Kilometry lecą, co jakiś czas pojawia się jakiś przysiółek składający się z kilku domostw. U pana Boga za piecem…
Naprzód.
Kolejne siedlisko nad rzeką.
I kolejne…
Z mapy wynika, że gdzieś niedaleko mam auto 🙂 Kończy się wreszcie leśna szutrówka i wpadam do większej wsi. To Ploski. Kieruję się na niebieski kolor 🙂
Za cerkwią jest skrót. Ochoczo skręcam w boczną drogę, która za chwilę okazuje się najbardziej dziś męczącym odcinkiem. Ostatnie półtora kilometra to droga przez mękę – jest tu kumulacja atrakcji: szutrowa nawierzchnia, poprzeczne karby i głęboki piasek 🙂 Ale jak widać nie dałem się.
Po 70 kilometrach zsiadam z ulgą z roweru i idę na zasłużony żurek w karczmie. Porcja jest bardzo konkretna i czuję jak wraca we mnie życie 🙂 Aaa, jeszcze kompot. Rewelacyjny.
Ja tu jeszcze wrócę.