Poezja. Prozą. Niegórska.
: 2014-12-23, 21:59
Nie mogłem się powstrzymać - klimaty raptem sprzed niespełna 100 lat, tekst napisany w roku 1947. Autora nie podaję bo i tak nikt go nie zna.
Ktoś kto tu trafi proszony jest o czytanie poniższego tekstu bardzo powoli... Tylko tak można dostrzec i docenić urodę tego wspomnienia...
"Na jesieni 1915 r. odbyłem podróż końmi przez Kliczew, Olsę, Czeczewicze i Horodziec aż do Starego Bychowa nad Dnieprem; około stu kilometrów drogi leśnej. Były prześliczne dni babiego lata. Bory, przez które jechaliśmy niemal bez przerwy, nagrzane za dnia, pachniały wieczorami żywicą, grzybami i nieuchwytnym aromatem wczesnej jesieni. Po niebie bez chmurki ciągnęły na południo-zachód, ozłocone skośnymi promieniami słońca, kliny żurawi. Ich klangor podobny do kurantów jękliwych, biegł przez czyste powietrze, to zamierając, to dźwięcząc na nowo, jak mickiewiczowska >>harmoniki sfera<<. A popasając, czyli >>południując<<, w cieniu sosen rosochatych na mchu i wrzosach, słyszeliśmy wyraźnie (podobno wbrew wszelkim regułom akustyki naukowej) głuchy, jakby podziemny pomruk armat, grających gdzieś pod Baranowiczami, o dwieście pięćdziesiąt kilometrów od nas! (...)
A las dokoła żył własnym życiem: telegrafista boru - dzięcioł wystkukiwał w próchnie osiny odwieczny, niosący dobre nowiny, alfabet leśny; jękliwie skarżyła się krążąca nad borem kania; gdzieś bardzo daleko dźwięczał jak dzwonek gon ogarów goniących lisa czy zająca...
O zmierzchu przeprawiliśmy się brodem przez rzekę Druć".
Ktoś kto tu trafi proszony jest o czytanie poniższego tekstu bardzo powoli... Tylko tak można dostrzec i docenić urodę tego wspomnienia...
"Na jesieni 1915 r. odbyłem podróż końmi przez Kliczew, Olsę, Czeczewicze i Horodziec aż do Starego Bychowa nad Dnieprem; około stu kilometrów drogi leśnej. Były prześliczne dni babiego lata. Bory, przez które jechaliśmy niemal bez przerwy, nagrzane za dnia, pachniały wieczorami żywicą, grzybami i nieuchwytnym aromatem wczesnej jesieni. Po niebie bez chmurki ciągnęły na południo-zachód, ozłocone skośnymi promieniami słońca, kliny żurawi. Ich klangor podobny do kurantów jękliwych, biegł przez czyste powietrze, to zamierając, to dźwięcząc na nowo, jak mickiewiczowska >>harmoniki sfera<<. A popasając, czyli >>południując<<, w cieniu sosen rosochatych na mchu i wrzosach, słyszeliśmy wyraźnie (podobno wbrew wszelkim regułom akustyki naukowej) głuchy, jakby podziemny pomruk armat, grających gdzieś pod Baranowiczami, o dwieście pięćdziesiąt kilometrów od nas! (...)
A las dokoła żył własnym życiem: telegrafista boru - dzięcioł wystkukiwał w próchnie osiny odwieczny, niosący dobre nowiny, alfabet leśny; jękliwie skarżyła się krążąca nad borem kania; gdzieś bardzo daleko dźwięczał jak dzwonek gon ogarów goniących lisa czy zająca...
O zmierzchu przeprawiliśmy się brodem przez rzekę Druć".