W Beskidzie Niskim znowu było wszystko.
W Beskidzie Niskim znowu było wszystko.
Po raz kolejny w ciągu niecałych dwóch miesięcy pojawiłem się w Komańczy. Tym razem jednak nie udaję się w Bieszczady, ale w Beskid Niski. Chociaż troszeczkę tych Bieszczad także będzie...
Podobnie jak w czerwcu chciałem dostać się tutaj z Zagórza pociągiem. Śmiałem się wtedy, że trzeba z niego korzystać zanim znowu przestanie jeździć i... wykrakałem! W lipcu regionalna dyrekcja PR ogłosiła, że kursy w dni powszednie zostają zawieszone z powodu... braku taboru! Polskie absurdy nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.
Pozostał mi więc autobus, dzięki któremu wysiadłem na przystanku w Komańczy już przed godziną ósmą rano. Akurat żeby zobaczyć przejeżdżający wiaduktem skład prywatnej spółki SKPL - ona nadal jeździ codziennie, ale tylko wieczorem (z Zagórza) lub rano (z Łupkowa), czyli dokładnie odwrotnie, niż było mi dzisiaj potrzebne .
Jest piękna, słoneczna pogoda, słupek temperatury szybko idzie w górę. To był też jeden z powodów dla którego w góry pojechałem już w poniedziałek, mimo, że planowałem zacząć wędrówkę od wtorku - jutro ma się wszystko popsuć...
W dobrym humorze maszeruję na przystanek, aby łapać stopa. Ruch jest jednak mały, niemal wszystkie samochody jadące od strony Zagórza skręcają wcześniej w kierunku Wisłoka. Stoję tak ze 20 minut i w końcu zatrzymuje się auto. W środku krajan z Wodzisławia Śląskiego, udaje się aż do Wetliny na jakiś rajd PTTK. Tak daleko nie potrzebuję podwózki i proszę, aby wysadził mnie na skraju Radoszyc (Радошицї).
Wioska położona jest w dolince nad potokiem, który posiada wiele nazw: w Wikipedii piszą o Barbórce, natomiast na mapach widnieje Barbara lub Radoszanka. Osada znajduje się na uboczu, oddalona od głównej drogi i nie prowadzi przez nią żaden szlak pieszy, więc mało kto tutaj z turystów zagląda. Ba, na mojej mapie Beskidu Niskiego nawet jej nie ma!
W przeszłości, podobnie jak w całej okolicy, mieszkali w niej głównie greckokatoliccy Rusini. Ciekawostkę natomiast stanowi nazwa, która posiada polskie korzenie co jest ewenementem w tej części Beskidów. To prawdopodobnie pokłosie pierwszej polskiej lub niemieckiej kolonizacji, potem zastąpionej przez wołoską.
Po dawnej wiosce nie zostało z zabudowy prawie nic. Wyjątkiem jest stojąca na wzgórzu cerkiew św. Dymitra z 1868 roku. W 1944 uszkodziły ją pociski artyleryjskie, trzy lata później obrabowali polscy żołnierze, ale przetrwała jako kościół rzymski. Niedawno odnowiona świeci się w słońcu.
Przed cerkwią stoi murowana dzwonnica z kopułami przypominającymi cerkiewne, a obok na cmentarzu zachowało się kilkanaście starych nagrobków i doszło kilka nowych w cyrylicy.
Idę wzdłuż nielicznych domów i wracam do szerszej drogi prowadzącej w kierunku granicy. Po kilkuset metrach łapię stopa - kilku robotników jedzie do sąsiedniej słowackiej wioski do roboty. To, że polscy fachmani pracują na Wyspach, Norwegii czy w Holandii nikogo nie dziwi, ale żeby nawet na Słowacji? Widać, że dobrze musi się im tam powodzić.
Wychodzę na przełęczy Radoszyckiej (Laborecky priesmyk, węg. Laborczai-Hágó). Przed erą Schengen działało na niej przejście graniczne. Dziś znajduje się tu parking, wiata oraz obelisk z 1893 roku postawiony na granicy Królestwa Węgier i Galicji. Madziarski herb jest dobrze widoczny.
Na drodze panuje nawet dość spory ruch, którego się tutaj nie spodziewałem. Dużo samochodów na ukraińskich blachach, w stronę Słowacji pędzą kolejne auta z polskimi pracownikami, wiele z nich traktuje przełęcz jako postój na sikanie.
Ponieważ dotarłem na granicę już o tak wczesnej porze, więc postanawiam rozszerzyć plan dzisiejszego działania. Dzwonię do domu i tata podaje mi kursy autobusów z najbliższego przystanku. Jest ich niewiele, ale w zupełności powinny wystarczyć.
Skoro wlazłem (a właściwie wjechałem) na górę, zatem muszę teraz zejść w dół. Szeroka, dobrej jakości droga z widokami na dolinę i grzbiet górski ze szczytem Brincová.
Trochę próbowałem zatrzymywać jadące samochody, lecz bez większego przekonania, gdyż szło się tędy naprawdę przyjemnie.
Pojawia się tablica informująca, że za 3 kilometry jest sklep. Dopisek "Słowacja" przypomina w jakim kraju jesteśmy, gdyby ktoś nie wiedział. Kawałek dalej widać już granicę miejscowości z trzema nazwami: słowacka Palota, ukraińska Полата i ostatnia nie wiadomo jaka. Po węgiersku? Ale Węgrzy tu nie mieszkają. Może po cygańsku? Ten jednak nie ma statusu oficjalnego. Zresztą i sam wpis w cyrylicy jest problematyczny, bo według spisu większość mieszkańców wioski stanowią Rusini, a nie Ukraińcy. Problem znany po polskiej stronie Karpat dotyczący samookreślenia Łemków czy Bojków pojawiał się także w Czechosłowacji. Za komuny z przyczyn politycznych uznawano ich za Ukraińców, obecnie zdecydowana większość z nich deklaruje się jako Rusini.
Palota to jedno z tych miejsc, gdzie psy dupami szczekają. Był tu kiedyś nawet sklep, lecz teraz wszystko zamknięte na głucho. Ciężko też stwierdzić kto rzeczywiście tam mieszka, ponieważ na ulicach nie widać prawie nikogo, tylko jeden facet kosi trawę pod czołgiem. T-34 jest jedną z licznych w tych rejonach pamiątek po przechodzenie frontu w 1944 roku. Drugą jest Pomnik Poległych. Tam ich nie burzą.
Urząd gminy z napisami w obu głównych językach (choć Słowacy stanowią tylko około 1/4 obywateli).
Idę na przystanek. Do autobusu mam jeszcze ze trzy kwadranse. Bez sensu tak czekać, a iść w upale mi się nie chce. Trzeba łapać stopa, przy tym ruchu nie będzie problemu .
To ironia, bo wszystkie auta nagle poznikały z drogi. Na szczęście po krótkiej chwili słyszę warkot i już po chwili staje biały samochód.
- Jesteś z Polski? - pyta się kierowca, kiedy już usiadłem obok niego. - Bo mówisz jak Ukrainiec .
- Jestem ze Śląska, więc powinienem mówić jak Niemiec - odpowiadam ze śmiechem.
- A to jeszcze gorzej niż Ukrainiec - woła wesoło facet . - O, a teraz słyszę czeski - dodaje po chwili.
Istna wieża Babel!
Jedziemy do najbliższego miasta, czyli Medzilaborców (rus/ukr. Меджилабірці, węg. Mezőlaborc).
Mój dobroczyńca okazuje się weterynarzem i to objazdowym na telefon, ponieważ w samych Medzilaborcach nie ma przychodzi, choć to siedziba powiatu. Przez 10 kilometrów opowiada mi co mam tam zobaczyć ("pamiętaj o muzeum, jak odwiedzisz tutaj, to nie musisz już tego w Pittsburghu"), gdzie mogę wstąpić do lokalu ("na każdym rogu można się napić" - co było przesadą) i kilka innych ciekawostek. Parę razy trąbi i macha do jakiś ludzi ("to moi klienci"), wreszcie zawozi mnie do samego centrum, mimo, iż miał już skręcać wcześniej. Żegnamy się serdecznie i mogę się rozejrzeć...
Przy niecałych 7 tysiącach mieszkańców metropolii się nie spodziewałem i miałem rację. Miasto to tak naprawdę większa ulicówka z jednym głównym skrzyżowaniem, jednak parę ciekawych obiektów posiada.
Najbardziej znanym jest zapewne muzeum poświęcone najbardziej znanemu rodákovi, czyli Andy'emu Warholowi (Múzeum moderného umenia Andyho Warhola). Z tym rodákiem to w cudzysłowie, bo Andy urodził się już za oceanem, nie wiem czy kiedykolwiek był w tych stronach, jednak jego rodzice pochodzili z okolicy, a konkretnie z wioski Miková (Микова) - od Medzilaborców oddzielała ich jedna górka, lecz administracyjnie to już inny powiat.
Muzeum założono w 1991 roku, a jednym z inicjatorów był brat Andy'ego. Podobno w środku znajduje się około 160 dzieł i pamiątek związanych z twórcą. Zmiażdżony maluch przed wejściem jest już dziełem innego artysty.
Pomnik-fontanna Warhola.
Nie czuję się aż takim fanem jego sztuki, więc wizytę w środku sobie odpuściłem. Duch pop-artu jest jednak wszechobecny...
Naprzeciwko muzeum na wzgórzu stoi monumentalna prawosławna cerkiew św. Ducha. Wybudowano ją w 1949 roku, oficjalnie była Pomnikiem Poległych, gdyż nowe, komunistyczne władze nie życzyły sobie stawiania świątyń.
Starsza, bo pochodząca z 1878 roku, cerkiew grekokatolicka pod wezwaniem św. Bazylego Wielkiego.
Jeśli chodzi o pojedynek na wyzwania to panuje remis z lekkim wskazaniem na prawosławnych - jest ich 1 procent więcej niż wschodnich katolików (36,5%). Katolicy rzymscy stanowią mniej niż 1/10 mieszkańców. Z kolei narodowościowo najliczniejszą grupę reprezentują osoby deklarujące się jako Słowacy, lecz tylko niewiele górują nad Rusinami. Do tego należy dodać niewielką grupę Ukraińców i tych najbardziej widocznych na ulicach, czyli Romów.
Cyganów jest w tej części Słowacji tak dużo, że w niektórych miejscowościach mogą stanowić większość. Możliwe, że nawet i w Medzilaborcach, gdyż duża część z nich określa się jako Słowacy.
Niedaleko cerkwi unickiej miał znajdować się cmentarz wojenny. Pochowano na nim poległych w obu wojnach - co ciekawe, w czasie tej pierwszej ówczesne miasteczko na kilka miesięcy zostało zajęte przez Rosjan, jako jedno z nielicznych na Węgrzech. Po odbiciu przez armie austriacką i niemiecką pozostały po walkach tysiące zabitych i ogromne zniszczenia. Na cmentarz nie wszedłem, ponieważ brama jest zamknięta na głucho od tej strony. Prawdopodobnym powodem zamknięcia była sąsiednia dzielnica, która wygląda, jakby front przeszedł po niej dopiero niedawno...
Choć może to tylko wina niefrasobliwych lokatorów?
Po zrobieniu zdjęć dostaję propozycję dofinansowania miejscowych Cyganiątek, jednak z niej nie korzystam ku ich wielkiemu zdziwieniu. Cofam się do głównej drogi i rozglądam się za jakimś lokalem. Wkrótce ląduję w spelunce z przyjemnym tarasem.
Siedzi sobie człowiek nad piwem oraz czymś innym i dobrze mu... To są właśnie te momenty w życiu, kiedy rozpiera go pełnia szczęścia . Często niewiele do niej potrzeba.
Po uzupełnieniu płynów kontynuuję fotowędrówkę. Przy głównym skrzyżowaniu pomnik z poprzedniego okresu, ładnie odnowiony.
Drugi jest pod urzędem - Cyryl i Metody (Metody zawsze jest tym ostatnim, co za niefart).
Budynek urzędowy ozdobiono ciekawą mozaiką, jest też częściowo dwujęzyczny.
Przed jakimś internatem ustawiono roznegliżowanego chłopaka z czymś wielkim w ręce (rakieta, gitara, młot?), a towarzysząca mu bosa dziewczyna wpatruje się w niego intensywnie i... chyba podnosi lekko kieckę! Dość mocna sugestia .
Zupełnie inny charakter ma czarna stela z gwiazdą Dawida - przypomina o dawnej gminie żydowskiej, jednej z największych na Słowacji. Podczas ostatniej wojny rząd księdza-prezydenta Tiso rozwiązał swoją kwestią żydowską bardziej skutecznie niż Niemcy i jeszcze za to płacił gotówką...
Od chodzenia zaczęło mi burczeć w brzuchu, więc zaglądam do eurohotelu, w którym znajduje się coś pośredniego między restauracją a barem mlecznym. Dziś w menu czosnkowa i knedliki, więc narzekał nie będę .
W podróż powrotną udam się autobusem. Znaki na drodze już ostrzegają...
Obok przystanku kolejny częściowo rozpieprzony blok.
Autobus z wesołym kierowcą odwozi mnie do Paloty. Niewiele tam się zmieniło, nadal pustki. Idę sobie jeszcze zobaczyć cerkwie, bo oczywiście mają je dwie: starą grecką i nową prawosławną.
Większość Palotan jest prawosławnych. A w starszej cerkwi trwa remont.
Maszeruję do "centrum", gdzie zaczyna się niebieski szlak na granicę (czasem na mapach i w terenie pojawia się kolor zielony). Mijam ostatnie zabudowania, potem jeszcze opuszczony JRD.
Szlak jest cholernie monotonny. Idę głównie doliną, więc widoków brak, a potem dla odmiany męczące podejście. Sam już nie wiem, czy on mnie bardziej wykończył psychicznie, czy fizycznie - a mój plecak sporo dziś waży: mam namiot, matę samopompującą, zapasy i jeszcze pełno dupereli, które nie wiadomo czy mi się w ogóle przydadzą podczas wyjazdu. Do tego cały dzień upału.
Trzeba postawić sobie pytanie czy warto tu wyskoczyć na Słowację z wizytą? Do Medzilaborców jak najbardziej, choć na piechotę to trochę kłopotliwe. Do samej Paloty - w zupełności nie! Oprócz dwóch cerkwi i czołgu nic tam nie ma! Nie ma sensu tylko dla nich robić dodatkowych kilometrów.
Zziajany i zmęczony dochodzę w końcu do torów i zaraz potem do tunelu na przełęczy Łupkowskiej.
To dość znana konstrukcja. Kiedyś ważny strategicznie obiekt łączący sieć kolejową Galicji i Węgier. Otwarty w 1874 roku, po 20 latach dołożono w nim drugi tor. Następnie ten drugi zlikwidowano, gdy w wyniku traktatu w Trianon Węgrzy nie mieli mieć prawa do tak "szerokich" kolei, a stosunki między Polską a Czechosłowacją były mało przyjazne.
Dwukrotnie go wysadzano (raz Polacy, raz Niemcy), ostatecznie odbudowany został w 1946 lub 1947 roku (w źródłach pojawia się ta druga data, ale na tablicy wcześniejsza).
Krótko zastanawiałem się czy iść górą czy dołem i oczywiście wybrałem dół. Spacer trwa niecałe 10 minut. Patrzyłem w których miejscu biegnie granica polsko-słowacka, lecz mi umknęła.
Po polskiej stronie też kiedyś były tablice przypominające odbudowę, lecz oczywiście od dawna ich nie ma, a fasada - po niedawnym remoncie - wygląda jakby została zrobiona z gipsu.
Wzdłuż torów ciągnę w kierunku Łupkowa. Okolica jak zwykle miła dla oka - ponieważ na przełęczy jest granica między Bieszczadami i Beskidem Niskim, więc w tym przypadku patrzę na Niski.
Pusty dworzec "Łupków" w Starym Łupkowie (Старий Лупків). To już znajome rejony, byłem tu kiedyś podczas wielkich mrozów.
Potem jest już w miarę szybko: z szutrówki odbijam na szlak przy cerkwisku (ogrodzono je, aby zabezpieczyć przed przyszłą budową gazociągu, który pewnie rozwali całą okolicę), przekraczam Smolniczek i chyba jestem w Bieszczadach . Wkrótce potem pojawia się sylwetka Chatki na Końcu Świata.
Czuję się kompletnie wypompowany z sił, ale nie mam za dużo czasu na odpoczynek, gdyż chcę jeszcze zdążyć do sklepu w Łupkowie. Zostawiam plecak, zakładam sandały i ruszam w prawie 3-kilometrową trasę z niepokojem spoglądając na zegarek.
Na szczęście zdążyłem bez żadnych problemów. Ponieważ męczy mnie jakaś psychiczna delirka, więc idę jeszcze do baru. Dopiero tam, oglądając "Kiepskich", zaczynam dochodzić do pełni sił .
Do chatki wracam już w ciemnościach. Wpadam na genialny pomysł przypominania sobie historii różnych napadów i zabójstw dokonanych na samotnych górskich turystach, czym kilka razy sam napędzam sobie stracha .
W chatce frekwencja umiarkowana. Rozpalono ognisko, w żarze przygotowują się kartofelki. Rozmowy o wszystkim i o niczym. Przyjemnie.
Udany początek wyjazdu, choć trochę mnie wymaglował z sił.
Podobnie jak w czerwcu chciałem dostać się tutaj z Zagórza pociągiem. Śmiałem się wtedy, że trzeba z niego korzystać zanim znowu przestanie jeździć i... wykrakałem! W lipcu regionalna dyrekcja PR ogłosiła, że kursy w dni powszednie zostają zawieszone z powodu... braku taboru! Polskie absurdy nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.
Pozostał mi więc autobus, dzięki któremu wysiadłem na przystanku w Komańczy już przed godziną ósmą rano. Akurat żeby zobaczyć przejeżdżający wiaduktem skład prywatnej spółki SKPL - ona nadal jeździ codziennie, ale tylko wieczorem (z Zagórza) lub rano (z Łupkowa), czyli dokładnie odwrotnie, niż było mi dzisiaj potrzebne .
Jest piękna, słoneczna pogoda, słupek temperatury szybko idzie w górę. To był też jeden z powodów dla którego w góry pojechałem już w poniedziałek, mimo, że planowałem zacząć wędrówkę od wtorku - jutro ma się wszystko popsuć...
W dobrym humorze maszeruję na przystanek, aby łapać stopa. Ruch jest jednak mały, niemal wszystkie samochody jadące od strony Zagórza skręcają wcześniej w kierunku Wisłoka. Stoję tak ze 20 minut i w końcu zatrzymuje się auto. W środku krajan z Wodzisławia Śląskiego, udaje się aż do Wetliny na jakiś rajd PTTK. Tak daleko nie potrzebuję podwózki i proszę, aby wysadził mnie na skraju Radoszyc (Радошицї).
Wioska położona jest w dolince nad potokiem, który posiada wiele nazw: w Wikipedii piszą o Barbórce, natomiast na mapach widnieje Barbara lub Radoszanka. Osada znajduje się na uboczu, oddalona od głównej drogi i nie prowadzi przez nią żaden szlak pieszy, więc mało kto tutaj z turystów zagląda. Ba, na mojej mapie Beskidu Niskiego nawet jej nie ma!
W przeszłości, podobnie jak w całej okolicy, mieszkali w niej głównie greckokatoliccy Rusini. Ciekawostkę natomiast stanowi nazwa, która posiada polskie korzenie co jest ewenementem w tej części Beskidów. To prawdopodobnie pokłosie pierwszej polskiej lub niemieckiej kolonizacji, potem zastąpionej przez wołoską.
Po dawnej wiosce nie zostało z zabudowy prawie nic. Wyjątkiem jest stojąca na wzgórzu cerkiew św. Dymitra z 1868 roku. W 1944 uszkodziły ją pociski artyleryjskie, trzy lata później obrabowali polscy żołnierze, ale przetrwała jako kościół rzymski. Niedawno odnowiona świeci się w słońcu.
Przed cerkwią stoi murowana dzwonnica z kopułami przypominającymi cerkiewne, a obok na cmentarzu zachowało się kilkanaście starych nagrobków i doszło kilka nowych w cyrylicy.
Idę wzdłuż nielicznych domów i wracam do szerszej drogi prowadzącej w kierunku granicy. Po kilkuset metrach łapię stopa - kilku robotników jedzie do sąsiedniej słowackiej wioski do roboty. To, że polscy fachmani pracują na Wyspach, Norwegii czy w Holandii nikogo nie dziwi, ale żeby nawet na Słowacji? Widać, że dobrze musi się im tam powodzić.
Wychodzę na przełęczy Radoszyckiej (Laborecky priesmyk, węg. Laborczai-Hágó). Przed erą Schengen działało na niej przejście graniczne. Dziś znajduje się tu parking, wiata oraz obelisk z 1893 roku postawiony na granicy Królestwa Węgier i Galicji. Madziarski herb jest dobrze widoczny.
Na drodze panuje nawet dość spory ruch, którego się tutaj nie spodziewałem. Dużo samochodów na ukraińskich blachach, w stronę Słowacji pędzą kolejne auta z polskimi pracownikami, wiele z nich traktuje przełęcz jako postój na sikanie.
Ponieważ dotarłem na granicę już o tak wczesnej porze, więc postanawiam rozszerzyć plan dzisiejszego działania. Dzwonię do domu i tata podaje mi kursy autobusów z najbliższego przystanku. Jest ich niewiele, ale w zupełności powinny wystarczyć.
Skoro wlazłem (a właściwie wjechałem) na górę, zatem muszę teraz zejść w dół. Szeroka, dobrej jakości droga z widokami na dolinę i grzbiet górski ze szczytem Brincová.
Trochę próbowałem zatrzymywać jadące samochody, lecz bez większego przekonania, gdyż szło się tędy naprawdę przyjemnie.
Pojawia się tablica informująca, że za 3 kilometry jest sklep. Dopisek "Słowacja" przypomina w jakim kraju jesteśmy, gdyby ktoś nie wiedział. Kawałek dalej widać już granicę miejscowości z trzema nazwami: słowacka Palota, ukraińska Полата i ostatnia nie wiadomo jaka. Po węgiersku? Ale Węgrzy tu nie mieszkają. Może po cygańsku? Ten jednak nie ma statusu oficjalnego. Zresztą i sam wpis w cyrylicy jest problematyczny, bo według spisu większość mieszkańców wioski stanowią Rusini, a nie Ukraińcy. Problem znany po polskiej stronie Karpat dotyczący samookreślenia Łemków czy Bojków pojawiał się także w Czechosłowacji. Za komuny z przyczyn politycznych uznawano ich za Ukraińców, obecnie zdecydowana większość z nich deklaruje się jako Rusini.
Palota to jedno z tych miejsc, gdzie psy dupami szczekają. Był tu kiedyś nawet sklep, lecz teraz wszystko zamknięte na głucho. Ciężko też stwierdzić kto rzeczywiście tam mieszka, ponieważ na ulicach nie widać prawie nikogo, tylko jeden facet kosi trawę pod czołgiem. T-34 jest jedną z licznych w tych rejonach pamiątek po przechodzenie frontu w 1944 roku. Drugą jest Pomnik Poległych. Tam ich nie burzą.
Urząd gminy z napisami w obu głównych językach (choć Słowacy stanowią tylko około 1/4 obywateli).
Idę na przystanek. Do autobusu mam jeszcze ze trzy kwadranse. Bez sensu tak czekać, a iść w upale mi się nie chce. Trzeba łapać stopa, przy tym ruchu nie będzie problemu .
To ironia, bo wszystkie auta nagle poznikały z drogi. Na szczęście po krótkiej chwili słyszę warkot i już po chwili staje biały samochód.
- Jesteś z Polski? - pyta się kierowca, kiedy już usiadłem obok niego. - Bo mówisz jak Ukrainiec .
- Jestem ze Śląska, więc powinienem mówić jak Niemiec - odpowiadam ze śmiechem.
- A to jeszcze gorzej niż Ukrainiec - woła wesoło facet . - O, a teraz słyszę czeski - dodaje po chwili.
Istna wieża Babel!
Jedziemy do najbliższego miasta, czyli Medzilaborców (rus/ukr. Меджилабірці, węg. Mezőlaborc).
Mój dobroczyńca okazuje się weterynarzem i to objazdowym na telefon, ponieważ w samych Medzilaborcach nie ma przychodzi, choć to siedziba powiatu. Przez 10 kilometrów opowiada mi co mam tam zobaczyć ("pamiętaj o muzeum, jak odwiedzisz tutaj, to nie musisz już tego w Pittsburghu"), gdzie mogę wstąpić do lokalu ("na każdym rogu można się napić" - co było przesadą) i kilka innych ciekawostek. Parę razy trąbi i macha do jakiś ludzi ("to moi klienci"), wreszcie zawozi mnie do samego centrum, mimo, iż miał już skręcać wcześniej. Żegnamy się serdecznie i mogę się rozejrzeć...
Przy niecałych 7 tysiącach mieszkańców metropolii się nie spodziewałem i miałem rację. Miasto to tak naprawdę większa ulicówka z jednym głównym skrzyżowaniem, jednak parę ciekawych obiektów posiada.
Najbardziej znanym jest zapewne muzeum poświęcone najbardziej znanemu rodákovi, czyli Andy'emu Warholowi (Múzeum moderného umenia Andyho Warhola). Z tym rodákiem to w cudzysłowie, bo Andy urodził się już za oceanem, nie wiem czy kiedykolwiek był w tych stronach, jednak jego rodzice pochodzili z okolicy, a konkretnie z wioski Miková (Микова) - od Medzilaborców oddzielała ich jedna górka, lecz administracyjnie to już inny powiat.
Muzeum założono w 1991 roku, a jednym z inicjatorów był brat Andy'ego. Podobno w środku znajduje się około 160 dzieł i pamiątek związanych z twórcą. Zmiażdżony maluch przed wejściem jest już dziełem innego artysty.
Pomnik-fontanna Warhola.
Nie czuję się aż takim fanem jego sztuki, więc wizytę w środku sobie odpuściłem. Duch pop-artu jest jednak wszechobecny...
Naprzeciwko muzeum na wzgórzu stoi monumentalna prawosławna cerkiew św. Ducha. Wybudowano ją w 1949 roku, oficjalnie była Pomnikiem Poległych, gdyż nowe, komunistyczne władze nie życzyły sobie stawiania świątyń.
Starsza, bo pochodząca z 1878 roku, cerkiew grekokatolicka pod wezwaniem św. Bazylego Wielkiego.
Jeśli chodzi o pojedynek na wyzwania to panuje remis z lekkim wskazaniem na prawosławnych - jest ich 1 procent więcej niż wschodnich katolików (36,5%). Katolicy rzymscy stanowią mniej niż 1/10 mieszkańców. Z kolei narodowościowo najliczniejszą grupę reprezentują osoby deklarujące się jako Słowacy, lecz tylko niewiele górują nad Rusinami. Do tego należy dodać niewielką grupę Ukraińców i tych najbardziej widocznych na ulicach, czyli Romów.
Cyganów jest w tej części Słowacji tak dużo, że w niektórych miejscowościach mogą stanowić większość. Możliwe, że nawet i w Medzilaborcach, gdyż duża część z nich określa się jako Słowacy.
Niedaleko cerkwi unickiej miał znajdować się cmentarz wojenny. Pochowano na nim poległych w obu wojnach - co ciekawe, w czasie tej pierwszej ówczesne miasteczko na kilka miesięcy zostało zajęte przez Rosjan, jako jedno z nielicznych na Węgrzech. Po odbiciu przez armie austriacką i niemiecką pozostały po walkach tysiące zabitych i ogromne zniszczenia. Na cmentarz nie wszedłem, ponieważ brama jest zamknięta na głucho od tej strony. Prawdopodobnym powodem zamknięcia była sąsiednia dzielnica, która wygląda, jakby front przeszedł po niej dopiero niedawno...
Choć może to tylko wina niefrasobliwych lokatorów?
Po zrobieniu zdjęć dostaję propozycję dofinansowania miejscowych Cyganiątek, jednak z niej nie korzystam ku ich wielkiemu zdziwieniu. Cofam się do głównej drogi i rozglądam się za jakimś lokalem. Wkrótce ląduję w spelunce z przyjemnym tarasem.
Siedzi sobie człowiek nad piwem oraz czymś innym i dobrze mu... To są właśnie te momenty w życiu, kiedy rozpiera go pełnia szczęścia . Często niewiele do niej potrzeba.
Po uzupełnieniu płynów kontynuuję fotowędrówkę. Przy głównym skrzyżowaniu pomnik z poprzedniego okresu, ładnie odnowiony.
Drugi jest pod urzędem - Cyryl i Metody (Metody zawsze jest tym ostatnim, co za niefart).
Budynek urzędowy ozdobiono ciekawą mozaiką, jest też częściowo dwujęzyczny.
Przed jakimś internatem ustawiono roznegliżowanego chłopaka z czymś wielkim w ręce (rakieta, gitara, młot?), a towarzysząca mu bosa dziewczyna wpatruje się w niego intensywnie i... chyba podnosi lekko kieckę! Dość mocna sugestia .
Zupełnie inny charakter ma czarna stela z gwiazdą Dawida - przypomina o dawnej gminie żydowskiej, jednej z największych na Słowacji. Podczas ostatniej wojny rząd księdza-prezydenta Tiso rozwiązał swoją kwestią żydowską bardziej skutecznie niż Niemcy i jeszcze za to płacił gotówką...
Od chodzenia zaczęło mi burczeć w brzuchu, więc zaglądam do eurohotelu, w którym znajduje się coś pośredniego między restauracją a barem mlecznym. Dziś w menu czosnkowa i knedliki, więc narzekał nie będę .
W podróż powrotną udam się autobusem. Znaki na drodze już ostrzegają...
Obok przystanku kolejny częściowo rozpieprzony blok.
Autobus z wesołym kierowcą odwozi mnie do Paloty. Niewiele tam się zmieniło, nadal pustki. Idę sobie jeszcze zobaczyć cerkwie, bo oczywiście mają je dwie: starą grecką i nową prawosławną.
Większość Palotan jest prawosławnych. A w starszej cerkwi trwa remont.
Maszeruję do "centrum", gdzie zaczyna się niebieski szlak na granicę (czasem na mapach i w terenie pojawia się kolor zielony). Mijam ostatnie zabudowania, potem jeszcze opuszczony JRD.
Szlak jest cholernie monotonny. Idę głównie doliną, więc widoków brak, a potem dla odmiany męczące podejście. Sam już nie wiem, czy on mnie bardziej wykończył psychicznie, czy fizycznie - a mój plecak sporo dziś waży: mam namiot, matę samopompującą, zapasy i jeszcze pełno dupereli, które nie wiadomo czy mi się w ogóle przydadzą podczas wyjazdu. Do tego cały dzień upału.
Trzeba postawić sobie pytanie czy warto tu wyskoczyć na Słowację z wizytą? Do Medzilaborców jak najbardziej, choć na piechotę to trochę kłopotliwe. Do samej Paloty - w zupełności nie! Oprócz dwóch cerkwi i czołgu nic tam nie ma! Nie ma sensu tylko dla nich robić dodatkowych kilometrów.
Zziajany i zmęczony dochodzę w końcu do torów i zaraz potem do tunelu na przełęczy Łupkowskiej.
To dość znana konstrukcja. Kiedyś ważny strategicznie obiekt łączący sieć kolejową Galicji i Węgier. Otwarty w 1874 roku, po 20 latach dołożono w nim drugi tor. Następnie ten drugi zlikwidowano, gdy w wyniku traktatu w Trianon Węgrzy nie mieli mieć prawa do tak "szerokich" kolei, a stosunki między Polską a Czechosłowacją były mało przyjazne.
Dwukrotnie go wysadzano (raz Polacy, raz Niemcy), ostatecznie odbudowany został w 1946 lub 1947 roku (w źródłach pojawia się ta druga data, ale na tablicy wcześniejsza).
Krótko zastanawiałem się czy iść górą czy dołem i oczywiście wybrałem dół. Spacer trwa niecałe 10 minut. Patrzyłem w których miejscu biegnie granica polsko-słowacka, lecz mi umknęła.
Po polskiej stronie też kiedyś były tablice przypominające odbudowę, lecz oczywiście od dawna ich nie ma, a fasada - po niedawnym remoncie - wygląda jakby została zrobiona z gipsu.
Wzdłuż torów ciągnę w kierunku Łupkowa. Okolica jak zwykle miła dla oka - ponieważ na przełęczy jest granica między Bieszczadami i Beskidem Niskim, więc w tym przypadku patrzę na Niski.
Pusty dworzec "Łupków" w Starym Łupkowie (Старий Лупків). To już znajome rejony, byłem tu kiedyś podczas wielkich mrozów.
Potem jest już w miarę szybko: z szutrówki odbijam na szlak przy cerkwisku (ogrodzono je, aby zabezpieczyć przed przyszłą budową gazociągu, który pewnie rozwali całą okolicę), przekraczam Smolniczek i chyba jestem w Bieszczadach . Wkrótce potem pojawia się sylwetka Chatki na Końcu Świata.
Czuję się kompletnie wypompowany z sił, ale nie mam za dużo czasu na odpoczynek, gdyż chcę jeszcze zdążyć do sklepu w Łupkowie. Zostawiam plecak, zakładam sandały i ruszam w prawie 3-kilometrową trasę z niepokojem spoglądając na zegarek.
Na szczęście zdążyłem bez żadnych problemów. Ponieważ męczy mnie jakaś psychiczna delirka, więc idę jeszcze do baru. Dopiero tam, oglądając "Kiepskich", zaczynam dochodzić do pełni sił .
Do chatki wracam już w ciemnościach. Wpadam na genialny pomysł przypominania sobie historii różnych napadów i zabójstw dokonanych na samotnych górskich turystach, czym kilka razy sam napędzam sobie stracha .
W chatce frekwencja umiarkowana. Rozpalono ognisko, w żarze przygotowują się kartofelki. Rozmowy o wszystkim i o niczym. Przyjemnie.
Udany początek wyjazdu, choć trochę mnie wymaglował z sił.
- kristoff73
- Posty: 606
- Rejestracja: 2019-05-15, 20:47
- Lokalizacja: ST SD KGR TK SB
Ja również nie jestem fanem twórczości Andy'ego Warhola, ale jako miłośnik Łemkowszczyzny do Medzilaborców pojechałem głównie z powodu muzeum. Pojechaliśmy we czwórkę, ale muzeum zwiedzałem sam... I nie zawiodłem się! Bardzo dużo dobrego zrobiła muzyka. Kto zgadnie?
Oczywiście - jedna z najważniejszych, jak dla mnie, płyt w historii - Velvet Underground And Nico. I po tej wizycie ta piosenka awansowała do ulubionych, tu przy mikrofonie John Cale:
https://www.youtube.com/watch?v=UMVQVHRAuMc
Też byłem przy tunelu granicznym, ale jednak przechodziłem górą. Wyszedłem z założenia, że nie wytłumaczę się w tunelu ewentualnym służbom...
Oczywiście - jedna z najważniejszych, jak dla mnie, płyt w historii - Velvet Underground And Nico. I po tej wizycie ta piosenka awansowała do ulubionych, tu przy mikrofonie John Cale:
https://www.youtube.com/watch?v=UMVQVHRAuMc
Też byłem przy tunelu granicznym, ale jednak przechodziłem górą. Wyszedłem z założenia, że nie wytłumaczę się w tunelu ewentualnym służbom...
Бродяга. Снусмумрик. Бомж.
- telefon 110
- Posty: 2046
- Rejestracja: 2014-09-20, 22:32
Re: W Beskidzie Niskim znowu było wszystko.
Pudelek pisze:- Jesteś z Polski? - pyta się kierowca, kiedy już usiadłem obok niego. - Bo mówisz jak Ukrainiec .
- Jestem ze Śląska, więc powinienem mówić jak Niemiec - odpowiadam ze śmiechem.
- A to jeszcze gorzej niż Ukrainiec - woła wesoło facet .
Niemcy ponownie podejmą próbę zbawienia ten kraj ?
https://roadtripbus.pl/lunik-9-cyganskie-getto/
Pudelek pisze:Zupełnie inny charakter ma czarna stela z gwiazdą Dawida - przypomina o dawnej gminie żydowskiej, jednej z największych na Słowacji. Podczas ostatniej wojny rząd księdza-prezydenta Tiso rozwiązał swoją kwestią żydowską bardziej skutecznie niż Niemcy i jeszcze za to płacił gotówką...
Tu piszą że...
" Państwo słowackie płaciło III Rzeszy 500 marek za każdego obywatela żydowskiego wywiezionego do obozu z terenu Republiki Słowackiej. Była to tzw. opłata za przesiedlenie oraz naukę zawodu."
https://pl.wikipedia.org/wiki/Deportacj ... 5%82owacji
No i co ?
Obywatele Oberschleisen nauczyli zawodu Żydów słowackich ?
Ps.
Nie widziałem Niemca który by z równym przekonaniem relatywizował zbrodnie niemieckie jak Pudelek.
IMHO Pudelek jest NadNiemcem.
Ostatnio zmieniony 2019-09-06, 18:38 przez telefon 110, łącznie zmieniany 4 razy.
Beskid Niski po drugiej stronie wygląda równie malowniczo (szczególnie ten odcinek do Paloty). W Medzilaborcach, w przeciwieństwie do Ciebie, zwiedzałam tylko Muzeum Warhola. Według mnie warto być w niektórych miejscach, nawet jeśli człowiek niespecjalnie interesuje się sztuką. To dlatego odwiedziłam w tym roku muzeum Sawickiego w Nukusie, choć w ogóle nie znam się na rosyjskiej awangardzie i rosyjskim impresjonizmie. Ale historia, która kryje się za powstaniem tego muzeum i historia człowieka, który sztuce poświęcił życie, jest warta tego, by tam zajrzeć. Dla mnie podobnie jest z Warholem. Jest ikoną pop-artu i choćby dla wyrobienia sobie zdania o jego twórczości warto Medzilaborce odwiedzić. Tym bardziej, że są tak blisko Polski.
Radoszyce mam na oku, ale, jak piszesz, nie są po drodze.
Tunel łupkowski od strony polskiej, widzę, wyremontowany. Będąc po stronie słowackiej, nie mogłam wytrzymać i musiałam zajrzeć "na górę", na Przełęcz Łupkowską. W końcu znaczące miejsce. Spod tunelu to z dziesięć minut pod górę szlakiem.
Radoszyce mam na oku, ale, jak piszesz, nie są po drodze.
Tunel łupkowski od strony polskiej, widzę, wyremontowany. Będąc po stronie słowackiej, nie mogłam wytrzymać i musiałam zajrzeć "na górę", na Przełęcz Łupkowską. W końcu znaczące miejsce. Spod tunelu to z dziesięć minut pod górę szlakiem.
Drugi dzień wyprawy w Beskid Niski miał być tym pierwszym. W pracy okazało się jednak, że mam już wcześniej wolne, więc szkoda było siedzieć w domu, tym bardziej, że prognozy niemiłosiernie pokazywały, iż we wtorek (a więc w momencie planowanego startu) pogoda ma się radykalnie popsuć.
W poniedziałek męczył mnie upał, wykorzystałem go na pogranicze polsko-słowackie. Kolejnego dnia budzę się wcześnie w Chatce na Końcu Świata w Łupkowie. Meteorolodzy nie kłamali - niebo w większości jest zachmurzone, wieje silny wiatr. Na szczęście nie pada...
Pakuję się, żegnam się ze schroniskowym kotem i ruszam w kierunku łupkowskiego dworca. Tam już stoi szynobus, słynny 810 produkcji czechosłowackiej. Po raz pierwszy pojadę takim w granicach Polski i to w barwach polskiego przewoźnika (prywatne SKPL).
W środku siedzi konduktor i maszynista. Kupuję drogie bilety (kurs jest traktowany jako TLK i za 19 kilometrów zapłaciłem 9 złotych!) i pytam się o toaletę. Nie wiadomo czy jest... Chyba konduktor zbyt dobrze nie zna swojej maszyny. W końcu ją znajduję i pokazuję obsłudze .
Ruszamy punktualnie o 7.30. Jestem jedynym pasażerem, lecz w Nowym Łupkowie wchodzi kilka osób, a potem pociąg stopniowo się zapełnia...
Wysiadam na przystanku w Rzepedzi (Репедь). Kiedyś była tu duża wioska leżąca w dolinie potoku Rzepedka. Po wygnaniu niemal wszystkich Rusinów została prawie całkowicie wyludniona (potem niektórzy mieszkańcy wrócili). W latach 60. pojawiła się "nowa" Rzepedź - osiedle bloków dla pracowników zakładów drzewnych zlokalizowane przy głównej drodze wzdłuż Osławicy. Ze stacji idzie się tam na lewo, ja skręcam w prawo do "starej" Rzepedzi.
Podążąjąc drogą wojewódzką mijam brzydki kościół z 1982 roku i nieco ładniejszą kaplicę (chyba grekokatolicką) z XIX wieku.
Przy skrzyżowaniu z drogą prowadzącą do dawnej wioski kiedyś działał sklep - mam go jeszcze zaznaczonego na mapie. Teraz zamknięty na głucho, podobnie jak większość tych, które według mapy powinny jeszcze istnieć... Kilka lat od wydania i takie obiekty zniknęły z rynku. Nie opłacają się w dobie masowego stawiania dyskontów.
W "starej" Rzepedzi ocalało trochę drewnianych domów. Niektóre zamieszkałe, inne już opuszczone.
Po około 20 minutach marszu kończą się zabudowania (kiedyś był to środek wsi). Jest za to cerkiew św. Mikołaja, reprezentująca styl wschodniołemkowski (z osobną dzwonnicą).
Wybudowano ją w 1824 roku, konsekrowano 2 lata później. Po akcji "Wisła" przetrwała, gdyż używano jej jako rzymskokatolickiej kaplicy pogrzebowej. Obecnie znów należy do unitów.
Obok świątyni rozciąga się cmentarz. Starsze nagrobki mieszają się z nowymi.
Po krótkiej przerwie pora wracać do głównej szosy. Nie muszę tego jednak czynić na nogach, bowiem nie zdążyłem nawet założyć plecaka, a z góry nadjechał samochód i złapałem stopa . Facet z kobietą jadą do domu "na końcu Polski" - nie chcieli powiedzieć gdzie dokładnie. Pytam się zatem, czy kierują się na Zagórz czy może Komańczę?
- Jak GPS pokaże.
Aha.
Z kolei ja zostaję zapytany, czy podoba mi się w Bieszczadach. No cóż, Bieszczady zaczynają się dopiero kawałek dalej za Osławą, ale zgodnie z prawdą odpowiadam, że bardzo .
Niestety, GPS pokazuje kierowcy skręt na Komańczę, a ja ruszam w drugą stronę. Muszę zatem wspiąć się na najbliższą górkę przez którą prowadzi droga. Kiepskie miejsce na szukanie kolejnej okazji, zatem staram się szybko przejść ten nieprzyjemny odcinek. Pogoda psuje się coraz bardziej, poziom chmur się obniża i zaczyna mżyć.
Następna wioska to Szczawne (Щавне). Jej centrum znajduje się jakieś 2 kilometry dalej, natomiast na skraju, w pobliżu dawnego PGR-u, stoi samotnie cerkiew. Nosi wezwanie Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy.
Wybudowano ją na niewielkim wzniesieniu w 1889 roku i przyciąga wzrok swoimi zielonymi dachami. To, że istnieje do dzisiaj, można potraktować w kategoriach cudu. Najpierw (podobno) chcieli spalić ją Niemcy - w sumie nie wiadomo dlaczego - ale przeszkodzili im upowcy. Następnie wywieziono wszystkie 170 rusińskich/ukraińskich rodzin, głównie na radziecką Ukrainę. Wszystkie poza jedną, której udało się uciec i wrócić. Ona doglądała świątyni, w której "gospodarował" PGR i wypasał przy niej bydło. Później obiekt sprzedano... prywatnej osobie, mającej ochotę ją rozebrać. Sprzeciwili się mieszkańcy - ci, którym poszczęściło się opuścić Ziemie Wyzyskane i nowi. Część z powojennych osadników dokonała konwersji na prawosławie, co już samo w sobie jest sytuacją w Beskidzie Niskim wyjątkową.
W każdym razie cerkiew uniknęła zagłady i doczekała się remontów. Pierwotnie należała do grekokatolików, ale od lat 60. jest w rękach wiernych prawosławnych. Otacza ją cmentarz z licznymi nagrobkami, na niektórych widać napisy po polsku - m.in. rodziny Groblewskich, właścicieli majątku.
Przed zamkniętymi drzwiami kamienna płyta z wyrytym rokiem budowy.
Mżawka zwiększa intensywność. Położonych za rzeką Bieszczadów prawie nie widać. Pojawiają się trzej opakowani w folie rowerzyści, ale robią tylko kilka zdjęć i pędzą gdzieś dalej.
Na mnie też już pora: zamierzam przebić się przez najbliższą górkę do innej doliny. W tym celu wybrałem narysowany na mapie "szlak Szwejka". Tylko nie bardzo wiadomo, czy istnieje on w rzeczywistości...
Już sam początek potwierdza moje obawy, bo brak jakichkolwiek oznaczeń. Na szczęście mniej więcej wiem jak iść (opisała mi to na forum Wiolcia): trylinką w kierunku samotnego bloku popegieerowskiego, a następnie dalej w górę.
Nie ma to nic wspólnego z przebiegiem owego "szlaku" na mapie, ale poruszam się w dobrym kierunku. Droga z płyt wznosi się coraz wyżej i zapewne przy ładnej pogodzie są tu fajne widoki. Dobrze, że przynajmniej mżawka ustała.
Przy wejściu do lasu straszą tablice z wizerunkiem niedźwiedzia, wątpię jednak, czy chciałoby mu się grasować w takiej nieprzyjemnej aurze. Podejście trochę się nasila, ale sprawnie prę do przodu i wreszcie wychodzę na grzbiet. Las się kończy i zaczyna przestrzeń.
Szkoda tylko, że prawie nic nie widzę przez te niskie chmury. W tej sytuacji nie robię postojów fotograficznych i dochodzę do trójnogiego słupa, którym oznaczono jeden z dwóch wierzchołków Rzepedki (708 lub 706 metrów n.p.m.). To jedyne miejsce, gdzie spotkałem oznaczenie "szlakowe".
Podobno miejsce i cała ta trasa jest bardzo widokowa, lecz dzisiaj mogę to sobie tylko wyobrazić. Nieco rozżalony siadam sobie poniżej i wyciągam mapy...
W pewnym momencie zauważam, iż chmury się podniosły i wyłoniły się jakieś widoki. Marne, ale zawsze coś!
Dolina Rzepedki, potem zarośnięte pasmo bez nazwy i kolejne, chyba Jawornik. Na końcu pewno pasmo graniczne.
Droga zaczyna schodzić lekko w dół, a w lesie na chwilę pojawia się... słońce! Może zatem fatalne prognozy na resztę dnia okażą się przestrzelone?
Wirtualny "szlak Szwejka" biegnie na południe w kierunku GSB, ale to oznacza duże nadkładanie drogi, więc ja wbijam na wąską ścieżkę i wkrótce wychodzę na rozległą polanę.
Stąd są całkiem niezłe widoki, choć oczywiście też ograniczone pogodą. Pogórze Bukowskie, a z lewej strony Tokarnia, z którą będę mordował się jutro. W niektórych miejscach widać słoneczne plamy...
Spotykam nieczynny wyciąg narciarski i zaczynam złazić wzdłuż niego. Stromo, kolana od razu zaczynają to czuć, ale dolina - tym razem Płonki - jest coraz bliżej.
Zejście kończę obok dolnej stacji wyciągu. Wszystko zachwaszczone, pełno uschniętego barszczu Sosnowskiego. Ośrodek narciarski chyba już nie działa, choć w internecie nadal zaprasza w swoje progi.
Postanawiam zrobić sobie dłuższą przerwę. Jest dopiero godzina 13.30, a ja prawie doszedłem do swojego dzisiejszego celu. Dziwnie zaplanowałem ten dzień: ruszyłem bardzo wcześnie, do przejścia było ledwie kilkanaście kilometrów, więc nadspodziewanie szybko będę go chyba kończył. Co prawda pogoda dziś nie zachwyca, ale...
No właśnie, pogoda. Ledwo usiadłem, ściągnąłem buty i wystawiłem stopy na powietrze, a usłyszałem odległy grzmot. Cóż, zdarza się. Po chwili rozległ się następny, a z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Najwyraźniej natura postanowiła dać znak, że nie czas na postoje.
Nie zamierzałem się z nią kłócić, więc szybko stanąłem na nogi. Nie bardzo wiedziałem jednak, w którą stronę pójść do miejsca noclegowego, ponieważ - jak na złość - akurat na moich mapach nie było ono zaznaczone. Wybrałem skręt w lewo jako bardziej prawdopodobny, w kierunku gdzie kiedyś znajdował się Przybyszów (Прибишів). Z wioski nie przetrwało praktycznie nic, dzisiaj w jej miejscu stoi kilka nowych domów.
Zaczyna padać mocniej, a mojej noclegowni nie widać. Z naprzeciwka jedzie samochód, u którego zasięgam języka; kierowca uspokaja mnie, że to już za chwileczkę...
I rzeczywiście: mijam odbicie Głównego Szlaku Beskidzkiego na Tokarnię i zaraz potem widzę domek. Chata w Przybyszowie już na pierwszy rzut oka sprawia sympatyczne wrażenie.
Na drzwiach wisi kartka, że gospodarz wróci za jakiś czas, ale za rogiem stoi owczarek i mnie wita. Okazuje się, że jednak właściciel jest w domu, więc nie muszę na niego czekać.
Niedługo po przyjściu zaczęło padać na dobre. Miałem szczęście, bo to była prawdziwa ulewa. Spojrzałem na zegarek - godzina 14-ta. Nie pamiętam kiedy ostatni raz przyszedłem na nocleg tak wcześnie. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadza, skoro mogę posiedzieć w suchym miejscu.
Chatka działa od kilku lat. W tym roku otwarto dobudówkę, w której znajduje się piętrowe łóżko i kuchnia. Wychodek kawałek dalej, kąpiel w strumieniu. Warunki typowo "studenckie". Gospodarz uprzejmy i pomocny, ale trzyma dystans. Można u niego kupić coś do jedzenia i do picia, więc jest wszystko czego człowiekowi potrzeba (w pobliskim Karlikowie sklep oczywiście zlikwidowano).
Mam mnóstwo czasu tylko dla siebie i tego właśnie potrzebowałem, aby odpocząć nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Zjadam smaczny żurek i długo bezczynnie siedzę w fotelu gapiąc się przed siebie. Nie myślę, nie analizuję, po prostu patrzę na deszcz. Jakie to fajne.
W pewnym momencie zjawił się jakiś inny turysta z parasolem i w dziurawych adidasach. Nie zostaje na nocleg, idzie aż do Wisłoczka, to pewnie jeszcze co najmniej 5 godzin drogi. Nie zazdroszczę mu, tym bardziej, że po krótkiej przerwie od opadów ponownie mocno wali żabami... Pogadaliśmy chwilę i znowu zostałem sam.
Kolejne kwadranse mijają na nicnierobieniu. Sięgam też po lektury - są rozmaite, od "Czterech pancernych" po moje ulubione "Muminki" . U nich w książce też lało...
Potem na kilka godzin walę się do łóżka i śpię, budzę się dopiero wczesnym wieczorem. Nadal pada nieustannie. Żadni inni piechurzy się już dzisiaj nie pojawią.
Dostaję smsa od Inez. Miała chodzić po Beskidach razem ze mną, ale kocie sprawy spowodowały, że dotrze w Niski dopiero jutro do Jaślisk. Ja tymczasem planuję nocować w Jasielu, na polu biwakowym w środku lasu. Tylko ta pogoda...
Inez pisze, iż w Jaśliskach są jeszcze wolne miejsca, lecz podobno jedynie w pokoju "z dwoma alkoholikami" i ma pewne obawy . Próbuje mnie namówić, abym też się tam udał, a nie do Jasiela.
- Wybieram Jasiel - odpisuję. - Chyba, że będzie jutro cały dzień lało.
- Według prognóz ma padać cały dzień - dostaję pocieszającą odpowiedź.
Nie wierzę. Tak nie może być!
A jednak. Zapadł zmrok i pada bez minuty ulgi. Gdzieś dalej przewalają się też burze, ciemne niebo co chwilę rozjaśniają błyski. Szanse na Jasiel spadają...
Kładąc się spać już wiedziałem, że pogoda postawiła na swoim: zamiast Jasiela będą Jaśliska!
Rano oczywiście ciągle wali deszczem. Podobno ma się trochę uspokoić w okolicach południa, więc na razie nigdzie się nie ruszam, zresztą nie mam powodów, aby się spieszyć.
Potok Płonka tak się wściekł, że zaczął podtapiać miejsce na ognisko. Woda stoi dosłownie wszędzie.
Do gospodarza przyszli znajomi z dzieckiem i walczą z laptopem. A ja czekam. Minęło południe, a przejaśnień nie ma żadnych. Wreszcie po 13-tej zarzucam plecak i wychodzę na mokry świat. Nie tak to miało wyglądać.
Na dzień dobry zaczynam wspinanie się na Tokarnię. Podejście niezłe, ale mam dobre tempo. Główny Szlak Beskidzki prowadzi wysoką trawą, wiem wiem, że buty za długo nie wytrzymają.
W słoneczne dni musi być tu bardzo ładnie.
Pogoda jakby to usłyszała, bo deszcz jeszcze się nasilił i smaga mnie kroplami niczym batem. Leje tak mocno, że nawet moja kurtka przeciwdeszczowa zaczęła zapominać, że jest teoretycznie nieprzemakalna...
Na szczyt Tokarni (778 metrów n.p.m.) wchodzę przed czasem. Robię zdjęcie masztowi telefonii komórkowej i pędzę dalej.
Na rozstaju dróg trochę się denerwuję, bo nie widzę swojego szlaku, ale okazuje się, iż pojawia się on kawałek dalej.
Żółta ścieżka nagle zmienia się w szeroką asfaltową drogę! W ostatnich latach pojawia się ich w górach coraz więcej, aby jeszcze sprawniej szły im masowe wycinki.
Jedyny plus jest taki, że mogę nią iść naprawdę szybko. Tubylcy poruszają się znacznie wolniej i deszcz zupełnie im nie przeszkadza.
Pojawiają się pierwsze kapliczki i domy: dwie leśniczówki, jedna obok drugiej.
Przede mną Wisłok Wielki (Вислік). Kiedyś były to dwie wsie: Wisłok Górny i Dolny, razem liczące ponad 2 tysiące mieszkańców. Obecnie żyją nieco ponad dwie setki, wielu przybyło z Podhala...
W pierwszej połowie XX wieku Wisłok był znaczącym ośrodkiem ruchu ukraińskiego. O ile większość Rusinów z Beskidu Niskiego nie uważała się za członków tego narodu, o tyle tu było inaczej. Dlaczego akurat w Wisłoku? Możliwe, że do tak dużej miejscowości szybciej docierały różne "nowinki", w tym ukraińska propaganda. Miejscowi proboszczowie byli jednymi z inicjatorów powołania w 1918 roku Republiki Komańczańskiej - próby utworzenia łemkowskiego pro-ukraińskiego państewka. Jej powstanie ogłoszono właśnie w Wisłoku, stąd niekiedy zwano ją Republiką Wisłocką. Przetrwała niecałe 3 miesiące...
Porzucając historię i przechodząc do rzeczywistości stwierdzam, że ciężko znaleźć na moim ciele cokolwiek suchego: mokre mam nawet bokserki! Za remontowanym mostem widzę zadaszony przystanek, w którym mogę się schronić.
Na autobusy oczywiście nie mam co liczyć, do Jaślisk muszę się dostać albo stopem albo piechotą (to około 15 kilometrów). Ale to za chwilę, na razie zostawiam tu plecak i idę zobaczyć pobliską cerkiew św. Onufrego.
Dziś to kościół rzymskich katolików. Akurat ktoś przyjechał i robi coś w środku, więc mogę wejść i zobaczyć zachowany ikonostas.
Wokół kościoła przystrzyżony cmentarz, a z niego widoki na drogę i sąsiedni stok. Świątynia stoi na wzgórzu, przypuszczalnie dawnym grodzisku.
Deszcz się trochę uspokoił, lecz nadal wygląda to mało optymistycznie, bo ludzie nie lubią brać mokrych autostopowiczów.
Znowu jednak dopisuje mi szczęście: nie zdążyłem jeszcze porządnie opuścić przystanku, a zatrzymuje się pierwsze auto - dostawczak.
- Nie jestem suchy - ostrzegam.
- Wskakuj - rzuca wesoło siwy facet. Kierował się do Dukli, a więc miał po drodze. W czasie jazdy przez zalany deszczem świat dowiaduję się, że w prawie całej Polsce jest już ładna pogoda, a jedynie ten rejon nadal opanowały ciężkie chmury. Nie pierwszy i nie ostatni raz mam do czynienia z taką sytuacją...
W Jaśliskach byłem dwa lata temu. W słonecznej aurze sprawiały sympatyczne wrażenie, natomiast dzisiaj - mokre i wyludnione - przygnębiają. Człowiekowi się wydaje, że to prawdziwy koniec świata, że nic przyjemnego nie może go tu spotkać...
Idę do schroniska "Zaścianek" na rynku. Nikogo z obsługi nie ma, więc właścicielkę znajduję w sąsiednim domu. Faktycznie kieruje mnie do pokoju wieloosobowego, w którym to rzekomo mieli spać dwaj alkoholicy. W takiej sytuacji spodziewałem się, że na dobry początek powitają jakąś flaszką na stole, a tam psinco - okazali się dwoma starszymi dżentelmenami lubiącymi wyskoczyć po piwo do sklepu i wypić je na schodach przed schroniskiem. Żadnej sensacji ani zgorszenia...
Pora rozpocząć proces suszenia: ciuchy mokre mam wszystkie, buty także. Woda dostała się nawet w niektóre rejony plecaka, nie wytrzymała również torba od aparatu, który jest cały wilgotny. Niestety, temperatura dzisiaj taka, że szybko to wszystko nie przeschnie, będę musiał kontynuować operację w następne dni.
Pół godziny po mnie w Jaśliskach zjawia się Inez. Sucha i zadowolona. Musi mieć jakieś specjalne układy z siłami natury/stwórcą (do wyboru według światopoglądu), bo wkrótce potem pogoda zaczyna się poprawiać: przestaje padać, a na horyzoncie pojawiają się kolorowe smugi. Bierzemy aparaty i wyskakujemy na spacer po obrzeżach miejscowości, aby uwiecznić wieczorny spektakl.
Cerkiew w pobliskiej Daliowej (Далёва). Jaśliska zamieszkiwała ludność polska i żydowska, ale wszystkie sąsiednie wsie były rusińskie.
Na zakończenie dnia uderzamy do baru "Czeremcha", czyli lokalnego centrum kultury. W środku sporo wyposażenia z poprzedniej epoki, przytłumione światła, dość drogi sikacz i fajna atmosfera.
Posiadają także teleporter lub inne urządzenie do przemieszczania się w przestrzeni, gdyż jakaś kobieta woła do telefonu: - Cześć, jestem właśnie w Bieszczadach!
W poniedziałek męczył mnie upał, wykorzystałem go na pogranicze polsko-słowackie. Kolejnego dnia budzę się wcześnie w Chatce na Końcu Świata w Łupkowie. Meteorolodzy nie kłamali - niebo w większości jest zachmurzone, wieje silny wiatr. Na szczęście nie pada...
Pakuję się, żegnam się ze schroniskowym kotem i ruszam w kierunku łupkowskiego dworca. Tam już stoi szynobus, słynny 810 produkcji czechosłowackiej. Po raz pierwszy pojadę takim w granicach Polski i to w barwach polskiego przewoźnika (prywatne SKPL).
W środku siedzi konduktor i maszynista. Kupuję drogie bilety (kurs jest traktowany jako TLK i za 19 kilometrów zapłaciłem 9 złotych!) i pytam się o toaletę. Nie wiadomo czy jest... Chyba konduktor zbyt dobrze nie zna swojej maszyny. W końcu ją znajduję i pokazuję obsłudze .
Ruszamy punktualnie o 7.30. Jestem jedynym pasażerem, lecz w Nowym Łupkowie wchodzi kilka osób, a potem pociąg stopniowo się zapełnia...
Wysiadam na przystanku w Rzepedzi (Репедь). Kiedyś była tu duża wioska leżąca w dolinie potoku Rzepedka. Po wygnaniu niemal wszystkich Rusinów została prawie całkowicie wyludniona (potem niektórzy mieszkańcy wrócili). W latach 60. pojawiła się "nowa" Rzepedź - osiedle bloków dla pracowników zakładów drzewnych zlokalizowane przy głównej drodze wzdłuż Osławicy. Ze stacji idzie się tam na lewo, ja skręcam w prawo do "starej" Rzepedzi.
Podążąjąc drogą wojewódzką mijam brzydki kościół z 1982 roku i nieco ładniejszą kaplicę (chyba grekokatolicką) z XIX wieku.
Przy skrzyżowaniu z drogą prowadzącą do dawnej wioski kiedyś działał sklep - mam go jeszcze zaznaczonego na mapie. Teraz zamknięty na głucho, podobnie jak większość tych, które według mapy powinny jeszcze istnieć... Kilka lat od wydania i takie obiekty zniknęły z rynku. Nie opłacają się w dobie masowego stawiania dyskontów.
W "starej" Rzepedzi ocalało trochę drewnianych domów. Niektóre zamieszkałe, inne już opuszczone.
Po około 20 minutach marszu kończą się zabudowania (kiedyś był to środek wsi). Jest za to cerkiew św. Mikołaja, reprezentująca styl wschodniołemkowski (z osobną dzwonnicą).
Wybudowano ją w 1824 roku, konsekrowano 2 lata później. Po akcji "Wisła" przetrwała, gdyż używano jej jako rzymskokatolickiej kaplicy pogrzebowej. Obecnie znów należy do unitów.
Obok świątyni rozciąga się cmentarz. Starsze nagrobki mieszają się z nowymi.
Po krótkiej przerwie pora wracać do głównej szosy. Nie muszę tego jednak czynić na nogach, bowiem nie zdążyłem nawet założyć plecaka, a z góry nadjechał samochód i złapałem stopa . Facet z kobietą jadą do domu "na końcu Polski" - nie chcieli powiedzieć gdzie dokładnie. Pytam się zatem, czy kierują się na Zagórz czy może Komańczę?
- Jak GPS pokaże.
Aha.
Z kolei ja zostaję zapytany, czy podoba mi się w Bieszczadach. No cóż, Bieszczady zaczynają się dopiero kawałek dalej za Osławą, ale zgodnie z prawdą odpowiadam, że bardzo .
Niestety, GPS pokazuje kierowcy skręt na Komańczę, a ja ruszam w drugą stronę. Muszę zatem wspiąć się na najbliższą górkę przez którą prowadzi droga. Kiepskie miejsce na szukanie kolejnej okazji, zatem staram się szybko przejść ten nieprzyjemny odcinek. Pogoda psuje się coraz bardziej, poziom chmur się obniża i zaczyna mżyć.
Następna wioska to Szczawne (Щавне). Jej centrum znajduje się jakieś 2 kilometry dalej, natomiast na skraju, w pobliżu dawnego PGR-u, stoi samotnie cerkiew. Nosi wezwanie Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy.
Wybudowano ją na niewielkim wzniesieniu w 1889 roku i przyciąga wzrok swoimi zielonymi dachami. To, że istnieje do dzisiaj, można potraktować w kategoriach cudu. Najpierw (podobno) chcieli spalić ją Niemcy - w sumie nie wiadomo dlaczego - ale przeszkodzili im upowcy. Następnie wywieziono wszystkie 170 rusińskich/ukraińskich rodzin, głównie na radziecką Ukrainę. Wszystkie poza jedną, której udało się uciec i wrócić. Ona doglądała świątyni, w której "gospodarował" PGR i wypasał przy niej bydło. Później obiekt sprzedano... prywatnej osobie, mającej ochotę ją rozebrać. Sprzeciwili się mieszkańcy - ci, którym poszczęściło się opuścić Ziemie Wyzyskane i nowi. Część z powojennych osadników dokonała konwersji na prawosławie, co już samo w sobie jest sytuacją w Beskidzie Niskim wyjątkową.
W każdym razie cerkiew uniknęła zagłady i doczekała się remontów. Pierwotnie należała do grekokatolików, ale od lat 60. jest w rękach wiernych prawosławnych. Otacza ją cmentarz z licznymi nagrobkami, na niektórych widać napisy po polsku - m.in. rodziny Groblewskich, właścicieli majątku.
Przed zamkniętymi drzwiami kamienna płyta z wyrytym rokiem budowy.
Mżawka zwiększa intensywność. Położonych za rzeką Bieszczadów prawie nie widać. Pojawiają się trzej opakowani w folie rowerzyści, ale robią tylko kilka zdjęć i pędzą gdzieś dalej.
Na mnie też już pora: zamierzam przebić się przez najbliższą górkę do innej doliny. W tym celu wybrałem narysowany na mapie "szlak Szwejka". Tylko nie bardzo wiadomo, czy istnieje on w rzeczywistości...
Już sam początek potwierdza moje obawy, bo brak jakichkolwiek oznaczeń. Na szczęście mniej więcej wiem jak iść (opisała mi to na forum Wiolcia): trylinką w kierunku samotnego bloku popegieerowskiego, a następnie dalej w górę.
Nie ma to nic wspólnego z przebiegiem owego "szlaku" na mapie, ale poruszam się w dobrym kierunku. Droga z płyt wznosi się coraz wyżej i zapewne przy ładnej pogodzie są tu fajne widoki. Dobrze, że przynajmniej mżawka ustała.
Przy wejściu do lasu straszą tablice z wizerunkiem niedźwiedzia, wątpię jednak, czy chciałoby mu się grasować w takiej nieprzyjemnej aurze. Podejście trochę się nasila, ale sprawnie prę do przodu i wreszcie wychodzę na grzbiet. Las się kończy i zaczyna przestrzeń.
Szkoda tylko, że prawie nic nie widzę przez te niskie chmury. W tej sytuacji nie robię postojów fotograficznych i dochodzę do trójnogiego słupa, którym oznaczono jeden z dwóch wierzchołków Rzepedki (708 lub 706 metrów n.p.m.). To jedyne miejsce, gdzie spotkałem oznaczenie "szlakowe".
Podobno miejsce i cała ta trasa jest bardzo widokowa, lecz dzisiaj mogę to sobie tylko wyobrazić. Nieco rozżalony siadam sobie poniżej i wyciągam mapy...
W pewnym momencie zauważam, iż chmury się podniosły i wyłoniły się jakieś widoki. Marne, ale zawsze coś!
Dolina Rzepedki, potem zarośnięte pasmo bez nazwy i kolejne, chyba Jawornik. Na końcu pewno pasmo graniczne.
Droga zaczyna schodzić lekko w dół, a w lesie na chwilę pojawia się... słońce! Może zatem fatalne prognozy na resztę dnia okażą się przestrzelone?
Wirtualny "szlak Szwejka" biegnie na południe w kierunku GSB, ale to oznacza duże nadkładanie drogi, więc ja wbijam na wąską ścieżkę i wkrótce wychodzę na rozległą polanę.
Stąd są całkiem niezłe widoki, choć oczywiście też ograniczone pogodą. Pogórze Bukowskie, a z lewej strony Tokarnia, z którą będę mordował się jutro. W niektórych miejscach widać słoneczne plamy...
Spotykam nieczynny wyciąg narciarski i zaczynam złazić wzdłuż niego. Stromo, kolana od razu zaczynają to czuć, ale dolina - tym razem Płonki - jest coraz bliżej.
Zejście kończę obok dolnej stacji wyciągu. Wszystko zachwaszczone, pełno uschniętego barszczu Sosnowskiego. Ośrodek narciarski chyba już nie działa, choć w internecie nadal zaprasza w swoje progi.
Postanawiam zrobić sobie dłuższą przerwę. Jest dopiero godzina 13.30, a ja prawie doszedłem do swojego dzisiejszego celu. Dziwnie zaplanowałem ten dzień: ruszyłem bardzo wcześnie, do przejścia było ledwie kilkanaście kilometrów, więc nadspodziewanie szybko będę go chyba kończył. Co prawda pogoda dziś nie zachwyca, ale...
No właśnie, pogoda. Ledwo usiadłem, ściągnąłem buty i wystawiłem stopy na powietrze, a usłyszałem odległy grzmot. Cóż, zdarza się. Po chwili rozległ się następny, a z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Najwyraźniej natura postanowiła dać znak, że nie czas na postoje.
Nie zamierzałem się z nią kłócić, więc szybko stanąłem na nogi. Nie bardzo wiedziałem jednak, w którą stronę pójść do miejsca noclegowego, ponieważ - jak na złość - akurat na moich mapach nie było ono zaznaczone. Wybrałem skręt w lewo jako bardziej prawdopodobny, w kierunku gdzie kiedyś znajdował się Przybyszów (Прибишів). Z wioski nie przetrwało praktycznie nic, dzisiaj w jej miejscu stoi kilka nowych domów.
Zaczyna padać mocniej, a mojej noclegowni nie widać. Z naprzeciwka jedzie samochód, u którego zasięgam języka; kierowca uspokaja mnie, że to już za chwileczkę...
I rzeczywiście: mijam odbicie Głównego Szlaku Beskidzkiego na Tokarnię i zaraz potem widzę domek. Chata w Przybyszowie już na pierwszy rzut oka sprawia sympatyczne wrażenie.
Na drzwiach wisi kartka, że gospodarz wróci za jakiś czas, ale za rogiem stoi owczarek i mnie wita. Okazuje się, że jednak właściciel jest w domu, więc nie muszę na niego czekać.
Niedługo po przyjściu zaczęło padać na dobre. Miałem szczęście, bo to była prawdziwa ulewa. Spojrzałem na zegarek - godzina 14-ta. Nie pamiętam kiedy ostatni raz przyszedłem na nocleg tak wcześnie. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadza, skoro mogę posiedzieć w suchym miejscu.
Chatka działa od kilku lat. W tym roku otwarto dobudówkę, w której znajduje się piętrowe łóżko i kuchnia. Wychodek kawałek dalej, kąpiel w strumieniu. Warunki typowo "studenckie". Gospodarz uprzejmy i pomocny, ale trzyma dystans. Można u niego kupić coś do jedzenia i do picia, więc jest wszystko czego człowiekowi potrzeba (w pobliskim Karlikowie sklep oczywiście zlikwidowano).
Mam mnóstwo czasu tylko dla siebie i tego właśnie potrzebowałem, aby odpocząć nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Zjadam smaczny żurek i długo bezczynnie siedzę w fotelu gapiąc się przed siebie. Nie myślę, nie analizuję, po prostu patrzę na deszcz. Jakie to fajne.
W pewnym momencie zjawił się jakiś inny turysta z parasolem i w dziurawych adidasach. Nie zostaje na nocleg, idzie aż do Wisłoczka, to pewnie jeszcze co najmniej 5 godzin drogi. Nie zazdroszczę mu, tym bardziej, że po krótkiej przerwie od opadów ponownie mocno wali żabami... Pogadaliśmy chwilę i znowu zostałem sam.
Kolejne kwadranse mijają na nicnierobieniu. Sięgam też po lektury - są rozmaite, od "Czterech pancernych" po moje ulubione "Muminki" . U nich w książce też lało...
Potem na kilka godzin walę się do łóżka i śpię, budzę się dopiero wczesnym wieczorem. Nadal pada nieustannie. Żadni inni piechurzy się już dzisiaj nie pojawią.
Dostaję smsa od Inez. Miała chodzić po Beskidach razem ze mną, ale kocie sprawy spowodowały, że dotrze w Niski dopiero jutro do Jaślisk. Ja tymczasem planuję nocować w Jasielu, na polu biwakowym w środku lasu. Tylko ta pogoda...
Inez pisze, iż w Jaśliskach są jeszcze wolne miejsca, lecz podobno jedynie w pokoju "z dwoma alkoholikami" i ma pewne obawy . Próbuje mnie namówić, abym też się tam udał, a nie do Jasiela.
- Wybieram Jasiel - odpisuję. - Chyba, że będzie jutro cały dzień lało.
- Według prognóz ma padać cały dzień - dostaję pocieszającą odpowiedź.
Nie wierzę. Tak nie może być!
A jednak. Zapadł zmrok i pada bez minuty ulgi. Gdzieś dalej przewalają się też burze, ciemne niebo co chwilę rozjaśniają błyski. Szanse na Jasiel spadają...
Kładąc się spać już wiedziałem, że pogoda postawiła na swoim: zamiast Jasiela będą Jaśliska!
Rano oczywiście ciągle wali deszczem. Podobno ma się trochę uspokoić w okolicach południa, więc na razie nigdzie się nie ruszam, zresztą nie mam powodów, aby się spieszyć.
Potok Płonka tak się wściekł, że zaczął podtapiać miejsce na ognisko. Woda stoi dosłownie wszędzie.
Do gospodarza przyszli znajomi z dzieckiem i walczą z laptopem. A ja czekam. Minęło południe, a przejaśnień nie ma żadnych. Wreszcie po 13-tej zarzucam plecak i wychodzę na mokry świat. Nie tak to miało wyglądać.
Na dzień dobry zaczynam wspinanie się na Tokarnię. Podejście niezłe, ale mam dobre tempo. Główny Szlak Beskidzki prowadzi wysoką trawą, wiem wiem, że buty za długo nie wytrzymają.
W słoneczne dni musi być tu bardzo ładnie.
Pogoda jakby to usłyszała, bo deszcz jeszcze się nasilił i smaga mnie kroplami niczym batem. Leje tak mocno, że nawet moja kurtka przeciwdeszczowa zaczęła zapominać, że jest teoretycznie nieprzemakalna...
Na szczyt Tokarni (778 metrów n.p.m.) wchodzę przed czasem. Robię zdjęcie masztowi telefonii komórkowej i pędzę dalej.
Na rozstaju dróg trochę się denerwuję, bo nie widzę swojego szlaku, ale okazuje się, iż pojawia się on kawałek dalej.
Żółta ścieżka nagle zmienia się w szeroką asfaltową drogę! W ostatnich latach pojawia się ich w górach coraz więcej, aby jeszcze sprawniej szły im masowe wycinki.
Jedyny plus jest taki, że mogę nią iść naprawdę szybko. Tubylcy poruszają się znacznie wolniej i deszcz zupełnie im nie przeszkadza.
Pojawiają się pierwsze kapliczki i domy: dwie leśniczówki, jedna obok drugiej.
Przede mną Wisłok Wielki (Вислік). Kiedyś były to dwie wsie: Wisłok Górny i Dolny, razem liczące ponad 2 tysiące mieszkańców. Obecnie żyją nieco ponad dwie setki, wielu przybyło z Podhala...
W pierwszej połowie XX wieku Wisłok był znaczącym ośrodkiem ruchu ukraińskiego. O ile większość Rusinów z Beskidu Niskiego nie uważała się za członków tego narodu, o tyle tu było inaczej. Dlaczego akurat w Wisłoku? Możliwe, że do tak dużej miejscowości szybciej docierały różne "nowinki", w tym ukraińska propaganda. Miejscowi proboszczowie byli jednymi z inicjatorów powołania w 1918 roku Republiki Komańczańskiej - próby utworzenia łemkowskiego pro-ukraińskiego państewka. Jej powstanie ogłoszono właśnie w Wisłoku, stąd niekiedy zwano ją Republiką Wisłocką. Przetrwała niecałe 3 miesiące...
Porzucając historię i przechodząc do rzeczywistości stwierdzam, że ciężko znaleźć na moim ciele cokolwiek suchego: mokre mam nawet bokserki! Za remontowanym mostem widzę zadaszony przystanek, w którym mogę się schronić.
Na autobusy oczywiście nie mam co liczyć, do Jaślisk muszę się dostać albo stopem albo piechotą (to około 15 kilometrów). Ale to za chwilę, na razie zostawiam tu plecak i idę zobaczyć pobliską cerkiew św. Onufrego.
Dziś to kościół rzymskich katolików. Akurat ktoś przyjechał i robi coś w środku, więc mogę wejść i zobaczyć zachowany ikonostas.
Wokół kościoła przystrzyżony cmentarz, a z niego widoki na drogę i sąsiedni stok. Świątynia stoi na wzgórzu, przypuszczalnie dawnym grodzisku.
Deszcz się trochę uspokoił, lecz nadal wygląda to mało optymistycznie, bo ludzie nie lubią brać mokrych autostopowiczów.
Znowu jednak dopisuje mi szczęście: nie zdążyłem jeszcze porządnie opuścić przystanku, a zatrzymuje się pierwsze auto - dostawczak.
- Nie jestem suchy - ostrzegam.
- Wskakuj - rzuca wesoło siwy facet. Kierował się do Dukli, a więc miał po drodze. W czasie jazdy przez zalany deszczem świat dowiaduję się, że w prawie całej Polsce jest już ładna pogoda, a jedynie ten rejon nadal opanowały ciężkie chmury. Nie pierwszy i nie ostatni raz mam do czynienia z taką sytuacją...
W Jaśliskach byłem dwa lata temu. W słonecznej aurze sprawiały sympatyczne wrażenie, natomiast dzisiaj - mokre i wyludnione - przygnębiają. Człowiekowi się wydaje, że to prawdziwy koniec świata, że nic przyjemnego nie może go tu spotkać...
Idę do schroniska "Zaścianek" na rynku. Nikogo z obsługi nie ma, więc właścicielkę znajduję w sąsiednim domu. Faktycznie kieruje mnie do pokoju wieloosobowego, w którym to rzekomo mieli spać dwaj alkoholicy. W takiej sytuacji spodziewałem się, że na dobry początek powitają jakąś flaszką na stole, a tam psinco - okazali się dwoma starszymi dżentelmenami lubiącymi wyskoczyć po piwo do sklepu i wypić je na schodach przed schroniskiem. Żadnej sensacji ani zgorszenia...
Pora rozpocząć proces suszenia: ciuchy mokre mam wszystkie, buty także. Woda dostała się nawet w niektóre rejony plecaka, nie wytrzymała również torba od aparatu, który jest cały wilgotny. Niestety, temperatura dzisiaj taka, że szybko to wszystko nie przeschnie, będę musiał kontynuować operację w następne dni.
Pół godziny po mnie w Jaśliskach zjawia się Inez. Sucha i zadowolona. Musi mieć jakieś specjalne układy z siłami natury/stwórcą (do wyboru według światopoglądu), bo wkrótce potem pogoda zaczyna się poprawiać: przestaje padać, a na horyzoncie pojawiają się kolorowe smugi. Bierzemy aparaty i wyskakujemy na spacer po obrzeżach miejscowości, aby uwiecznić wieczorny spektakl.
Cerkiew w pobliskiej Daliowej (Далёва). Jaśliska zamieszkiwała ludność polska i żydowska, ale wszystkie sąsiednie wsie były rusińskie.
Na zakończenie dnia uderzamy do baru "Czeremcha", czyli lokalnego centrum kultury. W środku sporo wyposażenia z poprzedniej epoki, przytłumione światła, dość drogi sikacz i fajna atmosfera.
Posiadają także teleporter lub inne urządzenie do przemieszczania się w przestrzeni, gdyż jakaś kobieta woła do telefonu: - Cześć, jestem właśnie w Bieszczadach!
Fajna wycieczka. A gdzie posiałeś namiot? Przecież jesteś zwolennikiem nocowania na łonie natury...
Ness też mnie zaskoczyła, wzywając Cię na pomoc do Jaślisk, gdyż miałaby spokojne towarzystwo. Chyba za spokojne.
Podpowiem Ci coś: nie szedłeś szybciej tego dnia, lecz skorzystałeś z autostopu.
Ness też mnie zaskoczyła, wzywając Cię na pomoc do Jaślisk, gdyż miałaby spokojne towarzystwo. Chyba za spokojne.
Podpowiem Ci coś: nie szedłeś szybciej tego dnia, lecz skorzystałeś z autostopu.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Namiot był cały czas przypięty do plecaka. A w Beskidach wolę spać w miejscach zorganizowanych, a nie na dziko, więc mnie z kimś pomyliłeś
tam gdzie korzystałem z nóg szedłem szybciej niż zapowiadano
ceper pisze:Podpowiem Ci coś: nie szedłeś szybciej tego dnia, lecz skorzystałeś z autostopu.
tam gdzie korzystałem z nóg szedłem szybciej niż zapowiadano
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Po dwóch dniach deszczu Beskid Niski w końcu odwiedziło słońce. Cały świat od razu zaczął wyglądać inaczej!
Jaśliska opuszczamy drogą na południe, dawnym szlakiem handlowym w kierunku Węgier. Zaraz za rynkiem mijamy 5 drewnianych domów - reklamowane jako wielka atrakcja są tak naprawdę smutnym reliktem dawnej małomiasteczkowej zabudowy, niemal doszczętnie już zniszczonej.
Chałup z drewna jest w wiosce więcej - niektóre jeszcze zadbane, inne od lat chylą się ku upadkowi.
Przeszliśmy około kilometra i złapaliśmy na stopa pierwszy nadjeżdżający samochód. Kierowca pochwalił się, że jest ze Śląska, po czym okazało się, że chodzi o Sosnowiec. Następnie zaczął się tłumaczyć, że tak naprawdę on jest tu z okolicy, bo wszystko o wszystkim wie, do kogo należy dane pole, gdzie dojdziemy tą ścieżką i tym podobne. W końcu już nie wiem skąd był, ale nie miało to większego znaczenia - ważne, że jechaliśmy do przodu i to znacznie dalej, niż sądziliśmy. Z hukiem (dosłownie - przy tym stanie drogi auto waliło w każdy kamień i nierówność) przetoczyliśmy się przez Lipowiec (Липовиць), w którym stały kiedyś 3 cerkwie, a teraz kilka domów. Myśleliśmy, że już tam wysiądziemy, ale pędzimy dalej - po lewej mignął dawny PGR.
- Przewiozę was przez bród, bo po deszczach woda jest wysoka - powiedział facet zza kółka. Faktycznie - potoczek o nazwie Bełcza zrobił się większy niż dwa lata temu i suchą nogą na pewno byśmy go nie przeszli. Dopiero za nim pożegnaliśmy się z podwozowiczem - on nadłożył spory odcinek, a nam ubyły 4 lub 5 kilometrów z trasy, którą i tak już poznaliśmy podczas poprzedniej wizyty.
W okolicach skrzyżowania z niebieskim szlakiem pojawiają się tabliczki kierujące do odległych miejsc: można stąd iść do Tokaju, na Baranią Górę albo do Krakowa. Kawałek dalej słynne "drogowe" znaki pokazujące odległość do Nordkappu i Babadagu.
3190 kilometrów w sandałach - to byłoby coś!
Niebieski odbija w prawo i to byłaby dla nas najkrótsza opcja, ale dziś zrobimy znacznie dłuższy odcinek, więc ciśniemy prosto w kierunku granicy.
Cmentarz i cerkwisko - jedyna pozostałość po wiosce Czeremcha (Черемха). Pomnik ustawili dawni mieszkańcy i ich potomkowie w 2011 roku obok miejsca, gdzie stała świątynia.
Sielskie krajobrazy z granicznymi górkami w tle. Bele siana początkowo wziąłem za stado owiec .
Mimo, że jesteśmy na kompletnym odludziu, to mija nas kilka samochodów. Najpierw jakiś dostawczak co chwilę się zatrzymuje, zbiera porozrzucane gałęzie i w końcu zawraca przeciskając się obok terenówki. Tę spotykamy później na rozdrożu dróg, gdzie wybudowano wiatę. Po drugiej stronie drogi stoi okazały krzyż przydrożny.
Gdzieś tam mieliśmy przechodzić obok ruin niemieckiej strażnicy granicznej, ale jej nie dostrzegliśmy. Obstawiam, że znajdowała się w krzakach widocznych na zdjęciu po lewej, bo to jedyne pasujące miejsce. Nie miałem jednak chęci przebijać się przez ścianę zieleni.
Trakt, którym się poruszamy, jest podobno... drogą powiatową. Formalnie nie ma tu chyba zakazu ruchu, choć głowy nie dam. Ostały się nawet pojedyncze znaki.
W końcu dochodzimy do granicy na przełęczy Beskid (Čertižské sedlo). Po słowackiej stronie wznosi się krzyż oraz zaniedbana wiata, w której pełno śmieci wylewających się z rozwalonych worków.
Po polskiej stoi coś na kształt łuku powitalnego gminy Jaśliska. Nawet ładny, ale oczywiście musiano go upiększyć tablicą z dedykacjami Janowi Pawłowi. Chyba już nie można postawić niczego w polskich górach bez wspomnienia papieża-Polaka. Księdza, który za odpowiednią opłatą obiekt pokropi, na pewno nie zabrakło...
Po krótkim odpoczynku zaczynamy schodzić w dół. Widoczek niczego sobie.
W pewnym momencie Inez potyka się i głośno krzyczy. Twierdzi, że skręciła sobie nogę! No pięknie! A ubezpieczenia oczywiście nie mamy . Chwilę pokuśtyka, pojęczy i zaczyna iść normalnie. Albo cudowne uzdrowienie albo oszustwo .
Mijamy kolejny krzyż i drugą wiatę, identyczną jak ta na granicy. Komuś nie spodobał się szlakowskaz i rzucił go na ziemię.
Zgodnie ze słowacką nazwą przełęczy najbliższa wioska to Čertižné (Чертiжне, węg. Nagycsertész). Liczy niecałe 4 setki mieszkańców, z czego 2/3 to Rusini. Oprócz Słowaków są też pojedynczy Ukraińcy, Węgrzy i Czesi. Mimo swojej niewielkości to jedna z miejscowości, w których kształtowała się rusińska świadomość i odrębność od innych Słowian, zwłaszcza Ukraińców. Rusińskość (można napisać także "łemkowskość", choć tego określenia po tej stronie granicy raczej się nie używa) widać i czuć na każdym kroku. Podobnie jak przywiązanie do religii obrządku wschodniego.
Zdecydowana większość Čertižnaków należy do kościoła grekokatolickiego, a dwie małe grupy to prawosławni i łacinnicy. Nad wioską góruje zaś unicka cerkiew z 1929 roku, postawiona w miejscu wcześniejszej, drewnianej.
Prawie wszystkie zabudowania są już z trwałych materiałów, drewniane pozostały jedynie szopki czy chlewiki. Wygoda wygrała z tradycją, choć w niektórych przypadkach widać nawiązanie do dawnych chyż.
Ludzi na ulicach praktycznie nie widać. W Polsce jest święto (te od defilad, na których wojsko pokazuje prawie nowoczesny sprzęt), lecz tu normalny dzień roboczy. Przy jednym z domów natykamy się na starszego faceta, który zagaduje skąd i dokąd idziemy. Gdy mówię, że chcemy potem wracać w kierunku granicy czerwonym szlakiem, robi on wielkie oczy i pokazuje ręką horyzont:
- Ale to tam daleko, dopiero za Medzilaborcami jest taki szlak.
No cóż, nie pierwszy raz się okazuje, że "górale" o swoich górach niewiele wiedzą - odbicie w ścieżkę takiego koloru znajdowało się kilkaset metrów niżej.
Marzy mi się jakaś knajpa albo chociaż sklep. Nie wygląda, abyśmy mieli coś podobnego spotkać, ale na Słowacji nawet w malutkich mieścinach jest to możliwe. Neska chyba w to nie wierzy, bo postanawia rozłożyć się z naszymi plecakami pod kurnikiem, a między studnią i traktorem.
Idę przed siebie z nadzieją... po każdym kroku jest ona coraz mniejsza, ale naglę widzę kolesia z pełną reklamówką, której zawartość nie pozostawia złudzeń. Musiał ją napełnić gdzieś w pobliżu! Jeszcze kilkaset metrów i za mostkiem pojawia się urząd gminy, obok którego przycupnął klockowaty budynek z wystawionymi parasolami! I jeszcze niewielki sklepik (za godzinę o 14-tej go zamykają). Boże błogosław Słowaków! A raczej Rusinów! Właściwie to błogosław obywateli Słowacji!
Biegiem lecę do Inez i wracamy z plecakami. Hostinec jest z gatunku tych, które uwielbiam: spelunka w swojskich klimatach, z dobrymi cenami i bogatym zestawem spirytualiów. Brakowało mi tylko jakiejś zagryzki poza chipsami, ale (podobno) nie można mieć wszystkiego.
Pozostaje wznieść toast. Za ładną pogodę, za łagodne podejścia, nogę po skręceniu i za wszystko!
Przyczepia się do nas jakiś chłop, wyraźnie szukający kogoś, komu może się wygadać.
- Z Jaślisk idziecie? Byłem tam dwa razy. Rowerem. Jak jechałem ostatnio to wpadłem na duży kamień i rozbiłem sobie łokieć. Ale wypiłem od razu spirytus i przestało boleć. A w Lipowcu to nowy most jest, tam go kiedyś nie było.
Inez stara się go ignorować, ja próbuję słuchać, ale koleś coraz częściej wtrąca wyrażenia po rusnacku, więc "tego możecie nie rozumieć". Biorąc pod uwagę, że także nie jest do końca trzeźwy, zatem faktycznie rozumiem go coraz mniej. Neska, jakby nigdy nic, pokazuje mi jeszcze coś na mapie, więc w końcu do faceta dociera i żegna się z nami, siadając kilka stolików dalej.
Najchętniej bym knajpy w ogóle nie opuszczał, ale trzeba iść, bo jeszcze kupa trasy przed nami. Naprzeciwko lokalu stoi dawny budynek żandarmerii. Funkcjonariusze chwilowo są nieobecni.
Na ścianie wisi słowacko-rusińska tablica wspominająca wydarzenia z 1935 roku, określane jako Čertižniansko-haburská vzbura. Był to bunt miejscowych rolników, którzy w okresie Wielkiego Kryzysu tak się zadłużyli, że państwo zaczęło usuwać ich z własnych gospodarstw. Przybyłych w te okolice urzędników i żandarmów zaatakowano kamieniami, a nawet ostrzelano z broni pochodzącej jeszcze z czasów wojny. Według niektórych źródeł dwóch četníków zostało zabitych, ale inne tego nie potwierdzają - na pewno kilku było rannych, w tym ciężko. Przybyłe posiłki aresztowały (a często i sprały do nieprzytomności) ponad setkę osób. Nie wiem tylko czy egzekucje majątków zostały wstrzymane, czy też nie...
Tablica jest z 1951 roku, więc odpowiednio zredagowana: bunt miał być ukraińsko-słowacki (nie ma słowa o Rusinach) i pod przewodnictwem Komunistycznej Partii Czechosłowacji przeciwko burżujom aż do ostatecznego zwycięstwa.
Na urzędzie gminy inna tablica, tym razem poświęcona Adolfowi Dobrianskjemu, przywódcy Rusinów w Królestwie Węgier, działaczowi społecznemu i kulturalnemu.
Podchodzimy do rozwidlenia szlaków i wbijamy na czerwony. Wkrótce wioska zostaje za nami.
Znakowane trasy prowadzą jakoś dziwnie dookoła, więc wybieramy skrót - nieoznakowaną ścieżkę zaczynającą się obok potoku. Przy okazji znajdujemy fajne miejsce na nocleg pod namiotem: osłonięta ze wszystkich stron polanka z dość płaską nawierzchnią i dostępem do wody.
Kawałek wyżej wchodzimy na szerszą łąkę, która jest tak przyjemna, że na jej górnym krańcu robimy sobie postój.
Patrząc na dolinę rozciągającą się przed nami przychodzą mi do głowy dwie myśli:
* właśnie dlatego wolę Beskidy niż np. Tatry. Zieleń, drzewa, łagodne kształty gór bardzo mi się podobają i uspokajają.
* gdybyśmy byli w Polsce, to dolina zapewne byłaby całkiem pusta. Tymczasem tutaj mamy próbkę, jak wyglądałby Beskid Niski gdyby nie wywózki do ZSRR i akcja "Wisła". W jednym z przewodników pisało, iż ta słowacka część jest nudna, cywilizowana, wszędzie docierają asfaltowe drogi. A w Polsce wiadomo: cisza, spokój, samotna nastrojowa kapliczka, przeleci sarna, zaśpiewa ptaszek. Można było odnieść wrażenie, że właściwie dobrze, iż tych Łemków i Ukraińców wywieziono, gdyż dzięki temu turysta cieszy się niczym niezmąconym kontaktem z przyrodą.
To prawda - polska część ma swój niesamowity, niepowtarzalny klimat, trudny do podrobienia. Ale to wszystko wynik tragedii tysięcy osób zmuszonych do opuszczenia swojej ojcowizny. To smród podpalanych domostw, rozbijanych nagrobków i krzyży, barbarzyńsko niszczonych cerkwi. A obecnie to jedna wielka atrapa, sztuczność: poza nielicznymi wyjątkami Beskid Niski nie ma nic wspólnego z tym sprzed dekad. To taka proteza, w której użyto kilku małych elementów starej kości.
Wolę jednak słowacką wersję: rejony te są bardziej ucywilizowane, ale jednocześnie autentyczne. Są autochtoni, nierzadko stanowiący większość mieszkańców. Utrzymywane są dawne tradycje i kultura, historie o rodzinie nie muszą być opowiadane setki kilometrów stąd. Cerkwie obu obrządków stoją jak stały i nikt ich nie poprawiał na lepsze. Mówienie po rusnacku także nikogo nie dziwi. A i chyba tłumów turystów również się nie uświadczy, bo pod względem frekwencji ta część Słowacji jest jedną z rzadziej odwiedzanych w całym kraju.
Po krótkim podejściu znów stoimy na granicy, doszliśmy do punktu określanego na tablicy jako Kút lub Markiv Kút. Jest tu węzeł szlaków (słowacki długodystansowy czerwony) oraz skrzynka z pieczątką i księgą wpisów.
Od tego miejsca zaczyna się najbardziej monotonny odcinek dzisiejszego dnia: ponad 7 kilometrów wędrówki w lesie, raz w górę, raz w dół, z coraz większą ilością błota. Są fragmenty, że albo cały czas się w nim tonie albo należy nakładać sporo drogi, żeby je ominąć.
Dochodząc po prawie 2 godzinach do Jałowej Kiczery (Kýčera) czuję ulgę, lecz najgorsze dopiero przed nami. Dolna część czarnego szlaku prowadzącego do chatki w Zyndranowej jest niemożliwa do przejścia suchą stopą. Tam zawsze było mokro, ale tym razem potok Panna wylał na tyle mocno, że skutecznie blokuje drogę. Próbujemy go obejść z różnych stron, w końcu ściągamy buty i idziemy na bosaka.
Po wejściu na niewielką skarpę znowu nie ma co zakładać obuwia, gdyż co chwilę mijamy jakieś mniejsze lub większe strumienie, czasem sięgające kolan. Mam cały czas nadzieję, że w wodzie nie nadzieję się na jakieś świństwo lub zagubioną butelkę po piwie, które rozwali mi stopę... Na szczęście pokonujemy ten tor przeszkód bez większych strat.
Został nam do przejścia długi plac, na którym dwa lata temu składowano drewno z wycinek - teraz jest pusty i co chwilę klnę, następując na ostry kamień. Inez dzielnie ciśnie boso do przodu, ja w końcu nie wytrzymuję i zakładam sandały.
Wreszcie przed godziną 20-tą stajemy na progu mojej ulubionej chatki - na skraju Zyndranowej, prowadzonej przez SKPB Rzeszów.
(Zdjęcie już z kolejnego dnia.)
W środku jest wyjątkowo tłoczno jak na ten obiekt, ale w końcu mamy długi weekend. Kwaterujemy się w wieloosobówce z towarzystwem różnorakim. Po zmyciu błota pora na przygotowanie kolacji: ja serwuję smażony wuszt z cebulą, a Inez podpłomyki. To była jej popisowa potrawa w czasie tego wyjazdu .
Od momentu opuszczenia stopa na pograniczu Lipowca i Czeremchy przeszliśmy 20 kilometrów i czuję się nawet dość zmęczony - pewnie głównie przez te graniczne błoto. Satysfakcja jednak jest.
Wieczór upływa w miłej atmosferze. Zjawili się nawet ludzie z SKPB Katowice - młoda przewodniczka intensywnie czyta drukowany przewodnik i pyta się o atrakcje po słowackiej stronie gór. Zasypujemy ją taką ilością informacji, że szybko rezygnuje z notowania kolejnych propozycji - pewnie myślała, że tam nic ciekawego nie ma.
Jest też ekipa z Łodzi, która właśnie wróciła z Egeru z dużymi zapasami węgierskiego wina. Biały tokaj idealnie pasował jako zakończenie udanego dnia.
Jaśliska opuszczamy drogą na południe, dawnym szlakiem handlowym w kierunku Węgier. Zaraz za rynkiem mijamy 5 drewnianych domów - reklamowane jako wielka atrakcja są tak naprawdę smutnym reliktem dawnej małomiasteczkowej zabudowy, niemal doszczętnie już zniszczonej.
Chałup z drewna jest w wiosce więcej - niektóre jeszcze zadbane, inne od lat chylą się ku upadkowi.
Przeszliśmy około kilometra i złapaliśmy na stopa pierwszy nadjeżdżający samochód. Kierowca pochwalił się, że jest ze Śląska, po czym okazało się, że chodzi o Sosnowiec. Następnie zaczął się tłumaczyć, że tak naprawdę on jest tu z okolicy, bo wszystko o wszystkim wie, do kogo należy dane pole, gdzie dojdziemy tą ścieżką i tym podobne. W końcu już nie wiem skąd był, ale nie miało to większego znaczenia - ważne, że jechaliśmy do przodu i to znacznie dalej, niż sądziliśmy. Z hukiem (dosłownie - przy tym stanie drogi auto waliło w każdy kamień i nierówność) przetoczyliśmy się przez Lipowiec (Липовиць), w którym stały kiedyś 3 cerkwie, a teraz kilka domów. Myśleliśmy, że już tam wysiądziemy, ale pędzimy dalej - po lewej mignął dawny PGR.
- Przewiozę was przez bród, bo po deszczach woda jest wysoka - powiedział facet zza kółka. Faktycznie - potoczek o nazwie Bełcza zrobił się większy niż dwa lata temu i suchą nogą na pewno byśmy go nie przeszli. Dopiero za nim pożegnaliśmy się z podwozowiczem - on nadłożył spory odcinek, a nam ubyły 4 lub 5 kilometrów z trasy, którą i tak już poznaliśmy podczas poprzedniej wizyty.
W okolicach skrzyżowania z niebieskim szlakiem pojawiają się tabliczki kierujące do odległych miejsc: można stąd iść do Tokaju, na Baranią Górę albo do Krakowa. Kawałek dalej słynne "drogowe" znaki pokazujące odległość do Nordkappu i Babadagu.
3190 kilometrów w sandałach - to byłoby coś!
Niebieski odbija w prawo i to byłaby dla nas najkrótsza opcja, ale dziś zrobimy znacznie dłuższy odcinek, więc ciśniemy prosto w kierunku granicy.
Cmentarz i cerkwisko - jedyna pozostałość po wiosce Czeremcha (Черемха). Pomnik ustawili dawni mieszkańcy i ich potomkowie w 2011 roku obok miejsca, gdzie stała świątynia.
Sielskie krajobrazy z granicznymi górkami w tle. Bele siana początkowo wziąłem za stado owiec .
Mimo, że jesteśmy na kompletnym odludziu, to mija nas kilka samochodów. Najpierw jakiś dostawczak co chwilę się zatrzymuje, zbiera porozrzucane gałęzie i w końcu zawraca przeciskając się obok terenówki. Tę spotykamy później na rozdrożu dróg, gdzie wybudowano wiatę. Po drugiej stronie drogi stoi okazały krzyż przydrożny.
Gdzieś tam mieliśmy przechodzić obok ruin niemieckiej strażnicy granicznej, ale jej nie dostrzegliśmy. Obstawiam, że znajdowała się w krzakach widocznych na zdjęciu po lewej, bo to jedyne pasujące miejsce. Nie miałem jednak chęci przebijać się przez ścianę zieleni.
Trakt, którym się poruszamy, jest podobno... drogą powiatową. Formalnie nie ma tu chyba zakazu ruchu, choć głowy nie dam. Ostały się nawet pojedyncze znaki.
W końcu dochodzimy do granicy na przełęczy Beskid (Čertižské sedlo). Po słowackiej stronie wznosi się krzyż oraz zaniedbana wiata, w której pełno śmieci wylewających się z rozwalonych worków.
Po polskiej stoi coś na kształt łuku powitalnego gminy Jaśliska. Nawet ładny, ale oczywiście musiano go upiększyć tablicą z dedykacjami Janowi Pawłowi. Chyba już nie można postawić niczego w polskich górach bez wspomnienia papieża-Polaka. Księdza, który za odpowiednią opłatą obiekt pokropi, na pewno nie zabrakło...
Po krótkim odpoczynku zaczynamy schodzić w dół. Widoczek niczego sobie.
W pewnym momencie Inez potyka się i głośno krzyczy. Twierdzi, że skręciła sobie nogę! No pięknie! A ubezpieczenia oczywiście nie mamy . Chwilę pokuśtyka, pojęczy i zaczyna iść normalnie. Albo cudowne uzdrowienie albo oszustwo .
Mijamy kolejny krzyż i drugą wiatę, identyczną jak ta na granicy. Komuś nie spodobał się szlakowskaz i rzucił go na ziemię.
Zgodnie ze słowacką nazwą przełęczy najbliższa wioska to Čertižné (Чертiжне, węg. Nagycsertész). Liczy niecałe 4 setki mieszkańców, z czego 2/3 to Rusini. Oprócz Słowaków są też pojedynczy Ukraińcy, Węgrzy i Czesi. Mimo swojej niewielkości to jedna z miejscowości, w których kształtowała się rusińska świadomość i odrębność od innych Słowian, zwłaszcza Ukraińców. Rusińskość (można napisać także "łemkowskość", choć tego określenia po tej stronie granicy raczej się nie używa) widać i czuć na każdym kroku. Podobnie jak przywiązanie do religii obrządku wschodniego.
Zdecydowana większość Čertižnaków należy do kościoła grekokatolickiego, a dwie małe grupy to prawosławni i łacinnicy. Nad wioską góruje zaś unicka cerkiew z 1929 roku, postawiona w miejscu wcześniejszej, drewnianej.
Prawie wszystkie zabudowania są już z trwałych materiałów, drewniane pozostały jedynie szopki czy chlewiki. Wygoda wygrała z tradycją, choć w niektórych przypadkach widać nawiązanie do dawnych chyż.
Ludzi na ulicach praktycznie nie widać. W Polsce jest święto (te od defilad, na których wojsko pokazuje prawie nowoczesny sprzęt), lecz tu normalny dzień roboczy. Przy jednym z domów natykamy się na starszego faceta, który zagaduje skąd i dokąd idziemy. Gdy mówię, że chcemy potem wracać w kierunku granicy czerwonym szlakiem, robi on wielkie oczy i pokazuje ręką horyzont:
- Ale to tam daleko, dopiero za Medzilaborcami jest taki szlak.
No cóż, nie pierwszy raz się okazuje, że "górale" o swoich górach niewiele wiedzą - odbicie w ścieżkę takiego koloru znajdowało się kilkaset metrów niżej.
Marzy mi się jakaś knajpa albo chociaż sklep. Nie wygląda, abyśmy mieli coś podobnego spotkać, ale na Słowacji nawet w malutkich mieścinach jest to możliwe. Neska chyba w to nie wierzy, bo postanawia rozłożyć się z naszymi plecakami pod kurnikiem, a między studnią i traktorem.
Idę przed siebie z nadzieją... po każdym kroku jest ona coraz mniejsza, ale naglę widzę kolesia z pełną reklamówką, której zawartość nie pozostawia złudzeń. Musiał ją napełnić gdzieś w pobliżu! Jeszcze kilkaset metrów i za mostkiem pojawia się urząd gminy, obok którego przycupnął klockowaty budynek z wystawionymi parasolami! I jeszcze niewielki sklepik (za godzinę o 14-tej go zamykają). Boże błogosław Słowaków! A raczej Rusinów! Właściwie to błogosław obywateli Słowacji!
Biegiem lecę do Inez i wracamy z plecakami. Hostinec jest z gatunku tych, które uwielbiam: spelunka w swojskich klimatach, z dobrymi cenami i bogatym zestawem spirytualiów. Brakowało mi tylko jakiejś zagryzki poza chipsami, ale (podobno) nie można mieć wszystkiego.
Pozostaje wznieść toast. Za ładną pogodę, za łagodne podejścia, nogę po skręceniu i za wszystko!
Przyczepia się do nas jakiś chłop, wyraźnie szukający kogoś, komu może się wygadać.
- Z Jaślisk idziecie? Byłem tam dwa razy. Rowerem. Jak jechałem ostatnio to wpadłem na duży kamień i rozbiłem sobie łokieć. Ale wypiłem od razu spirytus i przestało boleć. A w Lipowcu to nowy most jest, tam go kiedyś nie było.
Inez stara się go ignorować, ja próbuję słuchać, ale koleś coraz częściej wtrąca wyrażenia po rusnacku, więc "tego możecie nie rozumieć". Biorąc pod uwagę, że także nie jest do końca trzeźwy, zatem faktycznie rozumiem go coraz mniej. Neska, jakby nigdy nic, pokazuje mi jeszcze coś na mapie, więc w końcu do faceta dociera i żegna się z nami, siadając kilka stolików dalej.
Najchętniej bym knajpy w ogóle nie opuszczał, ale trzeba iść, bo jeszcze kupa trasy przed nami. Naprzeciwko lokalu stoi dawny budynek żandarmerii. Funkcjonariusze chwilowo są nieobecni.
Na ścianie wisi słowacko-rusińska tablica wspominająca wydarzenia z 1935 roku, określane jako Čertižniansko-haburská vzbura. Był to bunt miejscowych rolników, którzy w okresie Wielkiego Kryzysu tak się zadłużyli, że państwo zaczęło usuwać ich z własnych gospodarstw. Przybyłych w te okolice urzędników i żandarmów zaatakowano kamieniami, a nawet ostrzelano z broni pochodzącej jeszcze z czasów wojny. Według niektórych źródeł dwóch četníków zostało zabitych, ale inne tego nie potwierdzają - na pewno kilku było rannych, w tym ciężko. Przybyłe posiłki aresztowały (a często i sprały do nieprzytomności) ponad setkę osób. Nie wiem tylko czy egzekucje majątków zostały wstrzymane, czy też nie...
Tablica jest z 1951 roku, więc odpowiednio zredagowana: bunt miał być ukraińsko-słowacki (nie ma słowa o Rusinach) i pod przewodnictwem Komunistycznej Partii Czechosłowacji przeciwko burżujom aż do ostatecznego zwycięstwa.
Na urzędzie gminy inna tablica, tym razem poświęcona Adolfowi Dobrianskjemu, przywódcy Rusinów w Królestwie Węgier, działaczowi społecznemu i kulturalnemu.
Podchodzimy do rozwidlenia szlaków i wbijamy na czerwony. Wkrótce wioska zostaje za nami.
Znakowane trasy prowadzą jakoś dziwnie dookoła, więc wybieramy skrót - nieoznakowaną ścieżkę zaczynającą się obok potoku. Przy okazji znajdujemy fajne miejsce na nocleg pod namiotem: osłonięta ze wszystkich stron polanka z dość płaską nawierzchnią i dostępem do wody.
Kawałek wyżej wchodzimy na szerszą łąkę, która jest tak przyjemna, że na jej górnym krańcu robimy sobie postój.
Patrząc na dolinę rozciągającą się przed nami przychodzą mi do głowy dwie myśli:
* właśnie dlatego wolę Beskidy niż np. Tatry. Zieleń, drzewa, łagodne kształty gór bardzo mi się podobają i uspokajają.
* gdybyśmy byli w Polsce, to dolina zapewne byłaby całkiem pusta. Tymczasem tutaj mamy próbkę, jak wyglądałby Beskid Niski gdyby nie wywózki do ZSRR i akcja "Wisła". W jednym z przewodników pisało, iż ta słowacka część jest nudna, cywilizowana, wszędzie docierają asfaltowe drogi. A w Polsce wiadomo: cisza, spokój, samotna nastrojowa kapliczka, przeleci sarna, zaśpiewa ptaszek. Można było odnieść wrażenie, że właściwie dobrze, iż tych Łemków i Ukraińców wywieziono, gdyż dzięki temu turysta cieszy się niczym niezmąconym kontaktem z przyrodą.
To prawda - polska część ma swój niesamowity, niepowtarzalny klimat, trudny do podrobienia. Ale to wszystko wynik tragedii tysięcy osób zmuszonych do opuszczenia swojej ojcowizny. To smród podpalanych domostw, rozbijanych nagrobków i krzyży, barbarzyńsko niszczonych cerkwi. A obecnie to jedna wielka atrapa, sztuczność: poza nielicznymi wyjątkami Beskid Niski nie ma nic wspólnego z tym sprzed dekad. To taka proteza, w której użyto kilku małych elementów starej kości.
Wolę jednak słowacką wersję: rejony te są bardziej ucywilizowane, ale jednocześnie autentyczne. Są autochtoni, nierzadko stanowiący większość mieszkańców. Utrzymywane są dawne tradycje i kultura, historie o rodzinie nie muszą być opowiadane setki kilometrów stąd. Cerkwie obu obrządków stoją jak stały i nikt ich nie poprawiał na lepsze. Mówienie po rusnacku także nikogo nie dziwi. A i chyba tłumów turystów również się nie uświadczy, bo pod względem frekwencji ta część Słowacji jest jedną z rzadziej odwiedzanych w całym kraju.
Po krótkim podejściu znów stoimy na granicy, doszliśmy do punktu określanego na tablicy jako Kút lub Markiv Kút. Jest tu węzeł szlaków (słowacki długodystansowy czerwony) oraz skrzynka z pieczątką i księgą wpisów.
Od tego miejsca zaczyna się najbardziej monotonny odcinek dzisiejszego dnia: ponad 7 kilometrów wędrówki w lesie, raz w górę, raz w dół, z coraz większą ilością błota. Są fragmenty, że albo cały czas się w nim tonie albo należy nakładać sporo drogi, żeby je ominąć.
Dochodząc po prawie 2 godzinach do Jałowej Kiczery (Kýčera) czuję ulgę, lecz najgorsze dopiero przed nami. Dolna część czarnego szlaku prowadzącego do chatki w Zyndranowej jest niemożliwa do przejścia suchą stopą. Tam zawsze było mokro, ale tym razem potok Panna wylał na tyle mocno, że skutecznie blokuje drogę. Próbujemy go obejść z różnych stron, w końcu ściągamy buty i idziemy na bosaka.
Po wejściu na niewielką skarpę znowu nie ma co zakładać obuwia, gdyż co chwilę mijamy jakieś mniejsze lub większe strumienie, czasem sięgające kolan. Mam cały czas nadzieję, że w wodzie nie nadzieję się na jakieś świństwo lub zagubioną butelkę po piwie, które rozwali mi stopę... Na szczęście pokonujemy ten tor przeszkód bez większych strat.
Został nam do przejścia długi plac, na którym dwa lata temu składowano drewno z wycinek - teraz jest pusty i co chwilę klnę, następując na ostry kamień. Inez dzielnie ciśnie boso do przodu, ja w końcu nie wytrzymuję i zakładam sandały.
Wreszcie przed godziną 20-tą stajemy na progu mojej ulubionej chatki - na skraju Zyndranowej, prowadzonej przez SKPB Rzeszów.
(Zdjęcie już z kolejnego dnia.)
W środku jest wyjątkowo tłoczno jak na ten obiekt, ale w końcu mamy długi weekend. Kwaterujemy się w wieloosobówce z towarzystwem różnorakim. Po zmyciu błota pora na przygotowanie kolacji: ja serwuję smażony wuszt z cebulą, a Inez podpłomyki. To była jej popisowa potrawa w czasie tego wyjazdu .
Od momentu opuszczenia stopa na pograniczu Lipowca i Czeremchy przeszliśmy 20 kilometrów i czuję się nawet dość zmęczony - pewnie głównie przez te graniczne błoto. Satysfakcja jednak jest.
Wieczór upływa w miłej atmosferze. Zjawili się nawet ludzie z SKPB Katowice - młoda przewodniczka intensywnie czyta drukowany przewodnik i pyta się o atrakcje po słowackiej stronie gór. Zasypujemy ją taką ilością informacji, że szybko rezygnuje z notowania kolejnych propozycji - pewnie myślała, że tam nic ciekawego nie ma.
Jest też ekipa z Łodzi, która właśnie wróciła z Egeru z dużymi zapasami węgierskiego wina. Biały tokaj idealnie pasował jako zakończenie udanego dnia.
Pudelek pisze:Ale co w tym wyjeździe było takiego strasznego, że żona nie dałaby się namówić? Błoto w górach to jednak rzecz dość powszechna
Że cały majdan trzeba nosić ze sobą i bagno, już dawno mi powiedziała że już się nie da namówić na takie akcje. Oznajmiła to po trasie z Ustrzyk G. przez Tarnice, Bukowe B. do Widełek w nie miłosiernym upale, mieliśmy spać na polu namiotowym, ale daliśmy sobie spokuj i wróciliśmy autobusem na kemping, żona miała z ramion Smażone mięso
Ale mieliśmy też udane 3 dniowe wyjście przez Gorce i Beskid wyspowy Z Rabki do Słopnic, piękna wycieczka.
No nie tak jak wasza ale też fajna
Ale pewnie ją jeszcze namówie, kobieta zminną jest
Ostatnio zmieniony 2019-09-17, 17:09 przez Adrian, łącznie zmieniany 1 raz.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości