Dobrze, że Witek napisał pierwszy, to będę w zasadzie tylko uzupełniał swoimi spostrzeżeniami.
Na starcie napiszę, jestem ogólnie zaskoczony frekwencją, z początku bałem się, że nikt nie podejmie rękawicy - ba, sam się wahałem, a tu się okazało, że było nas całkiem sporo.
Start jak start, w moim przypadku miał nieco skomplikowany przebieg, auto mi odmówiło posłuszeństwa w drodze, na szczęście w takim miejscu, że mogłem je zostawić i dzięki pomocy Sebastiana i Renaty dostałem się na punkt zbiorczy. Sebastian pojechał opalać się na Tuł, a my mogliśmy ruszać.
Światło księżyca nie przeszkadzało Tobiemu zacząć wycieczki od wysokiego "c".
Ponieważ "Kamień-czekoladka" zostało oficjalnie wyśmiany, postanowiłem w najbliższym czasie pojechać tam znowu i przenieść go w inne miejsce, żeby nie był więcej obiektem kpin.
Pierwszą górką była Zebrzydka. W zasadzie wiem, skąd ta nazwa. Po podejściu na szczyt większości z nas góry wyraźnie "zebrzydły".
Niemniej muszę przyznać, że klimat na tej niepozornej górce był, szczególnie przy zejściu na przepieknej przecince w bukowym lesie.
Dość szybko pozrzucaliśmy z siebie większość ubrań i zdecydowana większość szła w krótkich spodenkach i koszulkach. Robiliśmy też popasy po drodze. Krótkie, aczkolwiek treściwe.
Niektórzy uczestnicy zabawy nie mogli dojść do tego, jak mogli dać się w ogóle wciągnąć w ten pomysł wyjścia w góry przed kogutami z zamiarem łażenia do zmroku.
Nasza dalsza trasa zapowiadała się całkiem nieźle!
A jeśli ktoś myślał, że Adrian był najwyższego wzrostu to poniższe zdjęcie pokazuje jasno, jak bardzo się mylił.
Przed Cisową czeka na nas Fasola, który zbyt szybko szedł od strony Brennej, więc nie chcąc czekać na nas zbyt długo wyszedł nam naprzeciw.
Dalej szliśmy już więc w składzie dziewięciosobowym plus pies.
Jak już Witek wspomniał, na Błatnej mieliśmy nieco dłuższy popas. Niektórzy w dalszym ciągu nie umieli sobie wybaczyć tego, że dali się wciągnąć w tą wyrypę...
Zrobiłem też zdjęcie osobie, która za to powinna być mi wdzięczna do końca życia.
Po drodze były pomysły zdobycia jaskiń w Stołowie i w Trzech Kopcach, ale Ukochana widząc gęste krzaki stanowczo ostudziła nasze zapędy. Witek próbował jeszcze znaleźć jakiegoś sojusznika, ale skończyło się na krótkim popasie na Trzech Kopcach. I to w niepełnym składzie, bo Kristoff słysząc o pomysłach ekspoaracji jaskiń uciekł na Klimczok, a Renata zjadła chyba jednego ze swoich energentycznych glutów i popędziła za Kristoffem niczym Struś Pędziwiatr.
Tym sposobem reszta grupy podążyła za nimi na ten Klimczok, a tam konsternacja. Przez tego całego koronawirusa nieźle się pozmieniało. Obecnie na Klimczoku jest granica polsko-czeska.
Krótki popas i lecimy na Karkoszczonkę, ludzi coraz więcej.
Kolejny cel to Kotarz, wcześniej mordercza Hyrca wyciska z niektórych resztę życia, Fasola męczy się z kręgosłupem, Ukochana żąda płaskiego chodnika, tu i teraz!
No ale jakoś na ten Kotarz docieramy, chociaż jedni szybciej, drudzy wolniej.
jak już wspomniano, piwa nie było.
Na Grabowej Fasola z Kristoffem schodzi do Brennej. Prosiliśmy ich, aby przynieśli nam z Chaty Grabowa kawę i zimne piwo, ale nas olali. To poszliśmy na Biały Krzyż.
Na Białym Krzyżu było jak na parkingu marketu przed Bożym Narodzeniem. Adrian poczuł się do obowiązku współorganizatora i poszedł załatwiać zimne piwo i kawę. Załatwił tylko wodę z lasu, więc poszliśmy dalej. Po drodze mieliśmy tor przeszkód. No ale, jak to Witek już napisał, w Telesforówce było wszystko, co potrzebowaliśmy.
Odległość, jaką przeszliśmy, robiła wrażenie, dlatego niektórzy uczestnicy wycieczki dogorywali pod płotem...
Po popasie rozpoczął się wyścig kulawych. Każdy miał już jakieś dolegliwości. No może oprócz wciągającej energetyczne gluty Renaty. Ta to w ogóle jest z kosmosu i pewnie by jeszcze ze dwie takie pętle zrobiła na luzie.
Ludzi było coraz mniej, klimat szlaku zrobił sie też bardziej sielankowy, zieleń aż biła po oczach, ale naprawdę trudno się było tym zachwycać, po tym, co przeszliśmy...
Trudy podejścia na Orłową umilił nam Sprocket opowieścią o tym, jak Ceper zrzucił 20 kilogramów w piętnaście minut. Ta historia naprawdę dodała nam skrzydeł i ani się obejrzeliśmy, jak osiągnęliśmy szczyt Orłowej.
Pozostało jedynie zejść ostro na przełęcz i podejść ku ostatniemu z przeciwników. Równica straszyła podejściem, odwracała uwagę soczystą buczyną, korciła wieżą obserwacyjną dla leśników. Nawet Tobi nie dał się sprowokować i olał wieżyczkę. Zachował się rozsądnie, nie dał się omamić i już niebawem zbliżaliśmy się ku wierzchołkowi Równicy.
Byłem też na Lipowskim Groniu.
A potem to już wszystko mi jedno było...
Sebastian z Renatą odstawiają mnie do Czechowic, po czym wracam sobie lawetą jak hrabia, w sumie dobrze, bo nogi tak bolały...