Powódź w dolinie Czarnego Czeremoszu
Powódź w dolinie Czarnego Czeremoszu
W terminie lipcu 2008 prowadziłam dla BT „Wierchy” PTTK komercyjny obóz o nazwie „Huculskie Bacowanie”. Na obozie było 13 uczestników, dwóch praktykantów i ja jako przewodnik. Mieliśmy wcześniej zarezerwowane 5 noclegów (od poniedziałku do piątku) w hoteliku „Mariczejka” w Szybenem i planowaliśmy wyjścia na Skupową, Czywczyn, Popa Iwana i ewentualnie Stoh.
Tu mała dygresja - w tamtych stronach byłam w trakcie tego wyjazdu już piąty lub szósty raz, ale niestety wcześniej nie udało mi się jeszcze wejść na Czywczyn oraz na Skupową (mimo kilku podejść, szczególnie na Skupową), więc te dwie góry były dla mnie szczególnym osobistym wezwaniem.
Przyjechaliśmy na miejsce bez przeszkód w niedzielę stosunkowo wcześnie, pogoda była piękna, istna sielanka. Niestety prognozy pogody przesyłane mi SMS-em przez kolegę nie wróżyły najlepiej. Niemniej w poniedziałek wyszliśmy na „rozgrzewkową” wycieczkę na Skupową. Jeszcze w ładnej pogodzie zdobyliśmy tą górę, widoczność ze szczytu była całkiem niezła ale już ze stoków Ludowej zgoniła nas gwałtowna burza. Skierowani przez mieszkańca wysoko położonego gospodarstwa wyszliśmy na drogę w samym Szybenem.
Byłam bardzo zadowolona, że udało mi się zrealizować swój plan, a uczestnikom też się bardzo podobało.
Zdjęcia z tego dnia, jak widać - sielanka.
Skupowa z oddali:
I zdjęcia ze szczytu (autorka jest jedna z uczestniczek - Ala)
Po burzy na połoninie:
Wieczorne światło w Szybenem:
Kolejnego dnia wynajęliśmy ciężarówkę i wyjechali wcześnie rano pod Czywczyn, skąd po pokonaniu Czeremoszu po oryginalnym „wiszącym” mostku zaczęliśmy podejście na połoninę wzdłuż potoku Dobryń i jego dopływów.
Zdjęcia Ali:
Już na wysokości ok. 1300 m jeden z uczestników tak pechowo stanął na kamieniu, że mocno skręcił nogę w kolanie (jak się potem okazało nastąpiło zerwanie torebki stawowej). Najprostsze zejście z trudnego, zachaszczonego terenu prowadziło w górę – na połoninę. Tam mimo że widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów szybko odnaleźliśmy szałas, w którym na chwilę schowaliśmy się przed deszczem i wiatrem i zjedli coś.
Zdjęcia innej uczestniczki - Kasi:
Praktykujący na obozie „półprzewodnicy” zrezygnowali z wejścia na szczyt i rozpoczęli mozolne sprowadzanie poszkodowanego najkrótszą i najłatwiejszą droga do Doliny Czarnego Czeremoszu, poszedł z nimi również brat poszkodowanego chłopaka. Zejście około 600 m deniwelacji zajęło im w sumie ok. 5 godz. Reszta grupy wraz ze mną osiągnęła szczyt właściwie tylko „dla idei”, bo była mgła, dość silny wiatr i padająca bez przerwy obrzydliwa mżawka. Schodząc na dno doliny już niedaleko od końca ścieżki napotkaliśmy grupę sprowadzającą krok po kroku naszego „rannego”. Już na dole czekało nas jeszcze przeprowadzenie go przez Czeremosz.
Nadal zdjęcia Kasi, ja zupełnie nie miałam głowy do robienia zdjęć.
Tymczasem wysłani do przodu dwaj najszybciej chodzący uczestnicy obozu załatwili w Burkucie transport dla rannego (UAZ leśników), co pozwoliło oszczędzić mu sporo bólu. Jeszcze jedną przeszkodę – mostek w budowie pokonaliśmy na siedzeniach.
Z Burkutu do Szybenego zawiózł naszego kolegę Polak z Krakowa (nie wiem nawet jak ma na imię ale pisze pracę doktorską o polskich schroniskach w tym rejonie /dwa lata później odezwał się do mnie na jednym z forów /
Reszta grupy maszerowała aż do Szybenego pieszo – ok. 15 km w coraz gęściej padającym deszczu. Niemniej humory wszystkim dopisywały i nikt się nawet nie przeziębił.
Całą środę zajęło nam suszenie butów, ubrań itd. Pogoda po porannych deszczach po południu poprawiła się, nawet wyszło słońce.
Suszę dokumenty i pieniądze:
Niestety w nocy ze środy na czwartek nastąpiło kompletne załamanie pogody. Burza z ulewą trwała dosłownie 6 godz. Było to prawdziwe oberwanie chmury. Rano dosłownie nie poznaliśmy Czeremoszu, który mocno wezbrał i toczył wodę w kolorze ciemno brązowym. Niemniej ponieważ nawet nie padało postanowiliśmy wyjść na wycieczkę na Popa Iwana.
Tymczasem nasi praktykanci, kolega ze skręconym kolanem i jego brat postanowili wyjechać wcześniej i wracać już do domu (praktykanci po odstawieniu braci na granicę mieli czekać na nas we Lwowie). Jak się okazało już tego dnia nie dotarł do Szybenego autobus, gdyż mały potoczek w Jaworniku utworzył w drodze ogromną wyrwę. Niemniej nasi dzielni półprzewodnicy dali radę i dojechali na wieczór do Kołomyi. Podróżowali kilkunastoma środkami lokomocji, w tym w łyżce koparki.
Tymczasem podejście „tam i z powrotem” pod Popa Iwana trwało raptem 3 godz., gdyż po dojściu do ujścia potoku Pohorylec do Szybenego i podejściu grzbietem ok. 100 m deniwelacji wróciliśmy się. Zaczęło znowu lać, błyskać się, grzmieć. Jak się okazało decyzja o odwrocie była słuszna, gdyż tuż po południu przeszła kolejna długotrwała burza z silnym wiatrem i falą deszczu.
(zdjęcia Ali)
To niebieskie to sklepik, w którym zabrakło piwa !
Pod wieczór w naszym hoteliku pojawił się kierowca autobusu z Kołomyi, któremu udało się dojechać tylko do Jawornika, pozostałe 3 km przyszedł pieszo. Powiedział że aby się zabrać do Żabiego trzeba wyjść rano o 6 i dotrzeć pieszo na miejsce postoju autobusu, o 6.45 on wyjeżdża autobusem z Jawornika.
Bardzo denerwujący był brak jakiejkolwiek informacji z zewnątrz w tym również od naszych kolegów. W całej dolinie kompletnie zaniknął i tak wcześniej słaby zasięg GSM.
Oprócz nas nocowała w hoteliku grupa ukraińskich turystów, których dosłownie „spłukało” z gór. Znów przez całą noc trwała burza z piorunami i ulewnym deszczem. Na szczęście rano o 6 deszcze nie było. W drodze do Jawornika zagrodził nam drogę jeszcze jeden potok spływający ze zbocza, który wymył w drodze sporą wyrwę. Przekroczyliśmy go w butach i nie zawijając nawet spodni – po kolana w wodzie. Bardzo przydały się kilki trekkingowe.
Zdjęcia Kasi:
Moje:
Około 7 rano wyjechaliśmy autobusem z Jawornika. Wyjeżdżając nie wiedzieliśmy już zupełnie w jakim stanie jest po burzliwej nocy droga poniżej Jawornika.
Podróż do Żabiego trwała jedną godzinę, ale była to jedna z najdłuższych godzin w moim życiu. Na odcinku Jawornik – ujście potoku Dziemboronia było co najmniej 6 miejsc, gdzie Czeremosz po prostu wlał się na nisko położoną drogę i woda miała na niej głębokość około pół metra.
Kierowca jechał autobusem po tej mętnej, brązowej wodzie, nie wiedząc nawet jakie niespodzianki mogą się kryć pod nią, czasem przejeżdżał przez dość grube naniesione przez wodę pnie.
W okolicach Zełenego dotarły do mnie SMS-y od praktykanta, który wyjechał wcześniej z informacją, że dotarli szczęśliwie (choć okrężną drogą) do Lwowa, a bracia do Przemyśla.
Zaraz poniżej Dziembroni było ogromne błotne osuwisko, obok którego stal jakiś spychacz. Tutaj kierowca kazał wszystkim wysiąść, pasażerowie obeszli tą przeszkodę zboczem, a sam rozpędził się i przejechał autobusem po chyba metrowej grubości błocie, tuż nad brzegiem rwącego, brązowego Czeremoszu.
Potem jeszcze tylko kolejny przystanek i usuwanie kamieni, które spadły na drogę ze stromego zbocza, omijanie wyrw w szosie i w końcu wjeżdżamy do Ilci. Trasa zajęła nam jedna godzinę.
Zdjęcia Kasi:
Po wyjściu z autobusu - kawa herbata i butelka koniaku dla wszystkich na dworcu w Żabiem. Pogratulowałam też kierowcy.
Do Kołomyi autobusy nie kursowały, bo osunęła się szosa przez Przełęcz Przysłop, więc zabraliśmy się autobusem wprost do Iwanofrankowska. Szosa była na całym odcinku przejezdna, natomiast widziałam w okolicach Tatarowa miejscami podmyte lub zasypane tory.
Obrazek z drogi, to akurat Prut pod znanym mostem:
W Iwanofrankowsku przystopowało nas na dłużej bo autobusy do Lwowa w ogóle nie jeździły ze względu na rozlewiska i konieczne objazdy w rejonie Halicza, zaś pociąg z Czerniowiec opóźniony był ok. 3 godz.. W końcu jednak dojechał i już o 1 w nocy byliśmy (znów w ulewnym deszczu i burzy) we Lwowie. Tramwaje o tej porze nie kursowały, więc na miejsce noclegu poszliśmy pieszo, co zajęło kolejną godzinę, całe szczęście ze noclegi mieliśmy już zaklepane przez naszych "półprzewodników".
Smutnym epilogiem była otrzymana już miesiąc później informacja, że hotelik w którym nocowaliśmy nie przetrzymał powodzi. Woda zgromadziła się w zbiorniku dawnej klauzy Łostuń w górnej części doliny. 25 lipca, czyli w dzień kiedy o 6 rano go opuściliśmy około godz. 15 nastąpiło przerwanie tamy (lub raczej tego co z niej pozostało od lat międzywojennych) i woda zalała 3-metrową falą Burkut i centrum Szybenego. Hotelik zawalił się a rzeka całkowicie zmieniła bieg.
Tu mała dygresja - w tamtych stronach byłam w trakcie tego wyjazdu już piąty lub szósty raz, ale niestety wcześniej nie udało mi się jeszcze wejść na Czywczyn oraz na Skupową (mimo kilku podejść, szczególnie na Skupową), więc te dwie góry były dla mnie szczególnym osobistym wezwaniem.
Przyjechaliśmy na miejsce bez przeszkód w niedzielę stosunkowo wcześnie, pogoda była piękna, istna sielanka. Niestety prognozy pogody przesyłane mi SMS-em przez kolegę nie wróżyły najlepiej. Niemniej w poniedziałek wyszliśmy na „rozgrzewkową” wycieczkę na Skupową. Jeszcze w ładnej pogodzie zdobyliśmy tą górę, widoczność ze szczytu była całkiem niezła ale już ze stoków Ludowej zgoniła nas gwałtowna burza. Skierowani przez mieszkańca wysoko położonego gospodarstwa wyszliśmy na drogę w samym Szybenem.
Byłam bardzo zadowolona, że udało mi się zrealizować swój plan, a uczestnikom też się bardzo podobało.
Zdjęcia z tego dnia, jak widać - sielanka.
Skupowa z oddali:
I zdjęcia ze szczytu (autorka jest jedna z uczestniczek - Ala)
Po burzy na połoninie:
Wieczorne światło w Szybenem:
Kolejnego dnia wynajęliśmy ciężarówkę i wyjechali wcześnie rano pod Czywczyn, skąd po pokonaniu Czeremoszu po oryginalnym „wiszącym” mostku zaczęliśmy podejście na połoninę wzdłuż potoku Dobryń i jego dopływów.
Zdjęcia Ali:
Już na wysokości ok. 1300 m jeden z uczestników tak pechowo stanął na kamieniu, że mocno skręcił nogę w kolanie (jak się potem okazało nastąpiło zerwanie torebki stawowej). Najprostsze zejście z trudnego, zachaszczonego terenu prowadziło w górę – na połoninę. Tam mimo że widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów szybko odnaleźliśmy szałas, w którym na chwilę schowaliśmy się przed deszczem i wiatrem i zjedli coś.
Zdjęcia innej uczestniczki - Kasi:
Praktykujący na obozie „półprzewodnicy” zrezygnowali z wejścia na szczyt i rozpoczęli mozolne sprowadzanie poszkodowanego najkrótszą i najłatwiejszą droga do Doliny Czarnego Czeremoszu, poszedł z nimi również brat poszkodowanego chłopaka. Zejście około 600 m deniwelacji zajęło im w sumie ok. 5 godz. Reszta grupy wraz ze mną osiągnęła szczyt właściwie tylko „dla idei”, bo była mgła, dość silny wiatr i padająca bez przerwy obrzydliwa mżawka. Schodząc na dno doliny już niedaleko od końca ścieżki napotkaliśmy grupę sprowadzającą krok po kroku naszego „rannego”. Już na dole czekało nas jeszcze przeprowadzenie go przez Czeremosz.
Nadal zdjęcia Kasi, ja zupełnie nie miałam głowy do robienia zdjęć.
Tymczasem wysłani do przodu dwaj najszybciej chodzący uczestnicy obozu załatwili w Burkucie transport dla rannego (UAZ leśników), co pozwoliło oszczędzić mu sporo bólu. Jeszcze jedną przeszkodę – mostek w budowie pokonaliśmy na siedzeniach.
Z Burkutu do Szybenego zawiózł naszego kolegę Polak z Krakowa (nie wiem nawet jak ma na imię ale pisze pracę doktorską o polskich schroniskach w tym rejonie /dwa lata później odezwał się do mnie na jednym z forów /
Reszta grupy maszerowała aż do Szybenego pieszo – ok. 15 km w coraz gęściej padającym deszczu. Niemniej humory wszystkim dopisywały i nikt się nawet nie przeziębił.
Całą środę zajęło nam suszenie butów, ubrań itd. Pogoda po porannych deszczach po południu poprawiła się, nawet wyszło słońce.
Suszę dokumenty i pieniądze:
Niestety w nocy ze środy na czwartek nastąpiło kompletne załamanie pogody. Burza z ulewą trwała dosłownie 6 godz. Było to prawdziwe oberwanie chmury. Rano dosłownie nie poznaliśmy Czeremoszu, który mocno wezbrał i toczył wodę w kolorze ciemno brązowym. Niemniej ponieważ nawet nie padało postanowiliśmy wyjść na wycieczkę na Popa Iwana.
Tymczasem nasi praktykanci, kolega ze skręconym kolanem i jego brat postanowili wyjechać wcześniej i wracać już do domu (praktykanci po odstawieniu braci na granicę mieli czekać na nas we Lwowie). Jak się okazało już tego dnia nie dotarł do Szybenego autobus, gdyż mały potoczek w Jaworniku utworzył w drodze ogromną wyrwę. Niemniej nasi dzielni półprzewodnicy dali radę i dojechali na wieczór do Kołomyi. Podróżowali kilkunastoma środkami lokomocji, w tym w łyżce koparki.
Tymczasem podejście „tam i z powrotem” pod Popa Iwana trwało raptem 3 godz., gdyż po dojściu do ujścia potoku Pohorylec do Szybenego i podejściu grzbietem ok. 100 m deniwelacji wróciliśmy się. Zaczęło znowu lać, błyskać się, grzmieć. Jak się okazało decyzja o odwrocie była słuszna, gdyż tuż po południu przeszła kolejna długotrwała burza z silnym wiatrem i falą deszczu.
(zdjęcia Ali)
To niebieskie to sklepik, w którym zabrakło piwa !
Pod wieczór w naszym hoteliku pojawił się kierowca autobusu z Kołomyi, któremu udało się dojechać tylko do Jawornika, pozostałe 3 km przyszedł pieszo. Powiedział że aby się zabrać do Żabiego trzeba wyjść rano o 6 i dotrzeć pieszo na miejsce postoju autobusu, o 6.45 on wyjeżdża autobusem z Jawornika.
Bardzo denerwujący był brak jakiejkolwiek informacji z zewnątrz w tym również od naszych kolegów. W całej dolinie kompletnie zaniknął i tak wcześniej słaby zasięg GSM.
Oprócz nas nocowała w hoteliku grupa ukraińskich turystów, których dosłownie „spłukało” z gór. Znów przez całą noc trwała burza z piorunami i ulewnym deszczem. Na szczęście rano o 6 deszcze nie było. W drodze do Jawornika zagrodził nam drogę jeszcze jeden potok spływający ze zbocza, który wymył w drodze sporą wyrwę. Przekroczyliśmy go w butach i nie zawijając nawet spodni – po kolana w wodzie. Bardzo przydały się kilki trekkingowe.
Zdjęcia Kasi:
Moje:
Około 7 rano wyjechaliśmy autobusem z Jawornika. Wyjeżdżając nie wiedzieliśmy już zupełnie w jakim stanie jest po burzliwej nocy droga poniżej Jawornika.
Podróż do Żabiego trwała jedną godzinę, ale była to jedna z najdłuższych godzin w moim życiu. Na odcinku Jawornik – ujście potoku Dziemboronia było co najmniej 6 miejsc, gdzie Czeremosz po prostu wlał się na nisko położoną drogę i woda miała na niej głębokość około pół metra.
Kierowca jechał autobusem po tej mętnej, brązowej wodzie, nie wiedząc nawet jakie niespodzianki mogą się kryć pod nią, czasem przejeżdżał przez dość grube naniesione przez wodę pnie.
W okolicach Zełenego dotarły do mnie SMS-y od praktykanta, który wyjechał wcześniej z informacją, że dotarli szczęśliwie (choć okrężną drogą) do Lwowa, a bracia do Przemyśla.
Zaraz poniżej Dziembroni było ogromne błotne osuwisko, obok którego stal jakiś spychacz. Tutaj kierowca kazał wszystkim wysiąść, pasażerowie obeszli tą przeszkodę zboczem, a sam rozpędził się i przejechał autobusem po chyba metrowej grubości błocie, tuż nad brzegiem rwącego, brązowego Czeremoszu.
Potem jeszcze tylko kolejny przystanek i usuwanie kamieni, które spadły na drogę ze stromego zbocza, omijanie wyrw w szosie i w końcu wjeżdżamy do Ilci. Trasa zajęła nam jedna godzinę.
Zdjęcia Kasi:
Po wyjściu z autobusu - kawa herbata i butelka koniaku dla wszystkich na dworcu w Żabiem. Pogratulowałam też kierowcy.
Do Kołomyi autobusy nie kursowały, bo osunęła się szosa przez Przełęcz Przysłop, więc zabraliśmy się autobusem wprost do Iwanofrankowska. Szosa była na całym odcinku przejezdna, natomiast widziałam w okolicach Tatarowa miejscami podmyte lub zasypane tory.
Obrazek z drogi, to akurat Prut pod znanym mostem:
W Iwanofrankowsku przystopowało nas na dłużej bo autobusy do Lwowa w ogóle nie jeździły ze względu na rozlewiska i konieczne objazdy w rejonie Halicza, zaś pociąg z Czerniowiec opóźniony był ok. 3 godz.. W końcu jednak dojechał i już o 1 w nocy byliśmy (znów w ulewnym deszczu i burzy) we Lwowie. Tramwaje o tej porze nie kursowały, więc na miejsce noclegu poszliśmy pieszo, co zajęło kolejną godzinę, całe szczęście ze noclegi mieliśmy już zaklepane przez naszych "półprzewodników".
Smutnym epilogiem była otrzymana już miesiąc później informacja, że hotelik w którym nocowaliśmy nie przetrzymał powodzi. Woda zgromadziła się w zbiorniku dawnej klauzy Łostuń w górnej części doliny. 25 lipca, czyli w dzień kiedy o 6 rano go opuściliśmy około godz. 15 nastąpiło przerwanie tamy (lub raczej tego co z niej pozostało od lat międzywojennych) i woda zalała 3-metrową falą Burkut i centrum Szybenego. Hotelik zawalił się a rzeka całkowicie zmieniła bieg.
- Tępy dyszel
- Posty: 2924
- Rejestracja: 2013-07-07, 16:49
- Lokalizacja: Tychy
22 lipca 2008 r szedłem z okolic Waskula przez Popa Ivana do Szybenego . 12h w deszczu ,śniegu, wichurze, mgle i zimnie. Powiem krótko- przygoda jak diabli. Opiszę kiedyś co przeżyliśmy
Ostatnio zmieniony 2014-01-31, 16:53 przez TNT'omek, łącznie zmieniany 1 raz.
in omnia paratus...
Basia Z. pisze: Podróżowali kilkunastoma środkami lokomocji, w tym w łyżce koparki.
Rzeczywiście dzielni. Właściwie wszyscy byliście dzielni. Warunki nie do pozazdroszczenia, ale takie wyprawy na długo zostają w pamięci. I zdjęcia z pierwszego dnia w porównaniu z pozostałymi świetnie pokazują jak szybko zmienia się aura i jakim potężnym żywiołem jest woda.
"Kiedy świat się od ciebie odwraca, ty też musisz się od niego odwrócić."
Pudelek pisze:
a przygody masakra - niejednego taki wypad może na długo zniechęcić do gór i wędrówek. Innych wręcz przeciwnie - przeżyli to, przeżyją jeszcze niejedno
Nie było takich którzy się zniechęcili.
Trzy osoby były jeszcze ze mną na kolejnych obozach.
Tępy Dyszel pisze:Bardzo fajnie to opisałaś Basiu. Choć przyjemności stricte z gór to chyba raczej wielkiej nie było. Przeważnie walka z fatalną pogodą, urazami po drodze i na końcu z powodzią.
Czy wróciłaś tam jeszcze kiedyś ?
Były tylko dwie spore wycieczki, ale dla mnie bardzo ważne i satysfakcjonujące, bo weszłam na góry, o których od dawna marzyłam - to jest Skupową i Czywczyn.
Niestety od tej pory nie byłam tam, chociaż bardzo bym chciała. Zależy mi na wejściu od tamtej strony na Popa Iwana i na Stoh. Miałam już dość bliskie realizacji plany, ale się nie złożyło.
Z tego co wiem to Buba tam była rok czy dwa później.
TNT'omek pisze:22 lipca 2008 r szedłem z okolic Waskula przez Popa Ivana do Szybenego . 12h w deszczu ,śniegu, wichurze, mgle i zimnie. Powiem krótko- przygoda jak diabli. Opiszę kiedyś co przeżyliśmy
No to mało brakowało abyśmy się spotkali, a może nawet spotkaliśmy się ?
Bo 22 lipca to myśmy byli na Czywczynie, ale wieczorem (około 24) w Szybenem.
Napisz relację koniecznie, z przyjemnością przeczytam.
Ożeż, ale klimaty... Pierwsze zdjęcia zwiastują sielankę i wręcz pachną ziołami, kwiatami...
Byłem w tamtych rejonach 2 lata później i pamięć i zniszczenia tego Armageddonu były tam
świeże...
Też tak to odbieram. Fajnie mieć extra pogodę, błękitne niebo, komfortową temperaturę, cudną przejrzystość powietrza... Ale zmagania z przeciwnościami, z załamaniem pogody, taka trochę ekstrema to są czynniki sprawiające, że wyjazd staje się niezapomiany i niepodobny do żadnego innego.
To jest najprawdziwsza extrema
Byłem w tamtych rejonach 2 lata później i pamięć i zniszczenia tego Armageddonu były tam
świeże...
Piotrek pisze:Ale takie właśnie wyjazdy to się najdłużej w pamięci trzyma, bo z reguły zdarzają się rzadziej.
Też tak to odbieram. Fajnie mieć extra pogodę, błękitne niebo, komfortową temperaturę, cudną przejrzystość powietrza... Ale zmagania z przeciwnościami, z załamaniem pogody, taka trochę ekstrema to są czynniki sprawiające, że wyjazd staje się niezapomiany i niepodobny do żadnego innego.
Basia Z. pisze:sklepik, w którym zabrakło piwa !
To jest najprawdziwsza extrema
- Malgo Klapković
- Posty: 2482
- Rejestracja: 2013-07-06, 22:45
Prawdziwy obóz przetrwania, aż sobie trudno wyobrazić, bo Wy na wakacjach, a ludzie tam walczyli o dobytek, czy widzieliście takie sytuacje? Czy tam może nie mieszkają ludzie i cała "akcja górska" odbywała się w górach właśnie?
Czy w tym oryginalnym wiszącym mostku były wyrąbane jakieś stopnie, bo jakoś nie widać o co tam opierać stopy?
Czy w tym oryginalnym wiszącym mostku były wyrąbane jakieś stopnie, bo jakoś nie widać o co tam opierać stopy?
Prawdziwe przejście z nieba do piekła. Bear Grylls by spieprzał śmigłowcem stamtąd.
Dobrze, że wszyscy cali. I faktycznie ciekawe czy kogoś ta wycieczka zniechęciła do dalszego łażenia, czy wręcz przeciwnie..
Dobrze, że wszyscy cali. I faktycznie ciekawe czy kogoś ta wycieczka zniechęciła do dalszego łażenia, czy wręcz przeciwnie..
W mieście możesz kogoś znać dziesięć lat i go nie poznać. W górach znasz go na wylot po paru tygodniach.
- WiecznaTułaczka
- Posty: 50
- Rejestracja: 2013-11-28, 11:23
- Kontakt:
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości