Sobota, 24 sierpnia 2013 r. Dzień ósmy wędrówki.
Zaczął się wcześnie. Dla Piotrka. Spał może trzy godziny. Gdzieś około wpół do szóstej wyszedł z naszego domku. Zszedł na dół, w stronę cywilizacji (jej pierwszy przebłysk, czyli "uroczą" cabanę Muntele Roşu, miał już po dwustu kilkudziesięciu krokach), aby przez Braszów i Budapeszt wrócić do Wrocławia.
Dospaliśmy jeszcze dwie godziny i około ósmej pobudka. Wstawało się jakoś ciężko, jakoś ciężko robiło śniadanie. Plecaki, obiektywnie lżejsze, też były jakieś wyjątkowo w tym dniu ciężkie. I ciężko się szło. Na pewno nie pomagało nam to, że przez niemal dwie pierwsze godziny powtarzaliśmy trasę robioną już półtora dnia wcześniej. Wtedy wchodziliśmy na przełęcz La Rǎscruce (1805 m n.p.m.) bez plecaków. Teraz na ciężko i w ciężkiej atmosferze. Nie, nie pomiędzy nami, tylko tej związanej z pogodą. Czuło się, że zaraz z nieba lunie. I że nie będzie to przelotny deszcz, taki jaki spotkał nas dzień wcześniej podczas zejścia ze szczytu Ciucaş, a który przeminął w czasie naszego pobytu w schronisku, tylko znacznie solidniejsze lanie.
Takie jak przedwczoraj, to na naszej sobotniej trasie były tylko stada owiec i kóz. Niektóre psy już nas chyba nawet rozpoznawały.
O tym, że w powietrzu wisiał deszcz, świadczyła też przejrzystość powietrza. Wystarczy ją porównać z czwartkową, która przecież też idealna nie była. To ta z soboty:
... i przypomnienie czwartkowej
Czekaliśmy zatem na dosłowne "wyroki niebios". Zresztą, mieliśmy tyle dni świetnej pogody, że dzień czy dwa deszczu da się przeżyć. Tym bardziej, że schodziliśmy już w nieco niższe góry, w których pogoda powinna być nieco lepsza niż w najwyższych masywach.
Doszliśmy do znanej już nam przełęczy La Rǎscruce, zrzuciliśmy plecaki, ale tylko na moment. Bo przecież może zaraz zacząć padać. Jeszcze więc kawałeczek na północ, niespełna kilometr, do następnej przełęczy, znacznie niż La Rǎscruce ważniejszej. Przełęcz Gropşoare, bo o niej mowa, mimo że niższa od La Rǎscruce, gdyż ma "tylko" 1663 m, znajduje się w grani głównej Gór Ciucaş, a zatem i głównego grzbietu Karpat. Jest też zwornikiem dla dwóch grzbietów bocznych odchodzących od grzbietu głównego - grzbietu Gropşoare skierowanego na południe, poznanego przez nas w czwartek, oraz znacznie mniej atrakcyjnego i niemal całkowicie zalesionego grzbietu Piatra Laptelui, dość niskiego (do 1579 m n.p.m.) i odchodzącego na północny wschód.
Na przełęczy Gropşoare zostaliśmy nieco dłużej.
Po pierwsze, żeby jeszcze raz pomyśleć o naszej dalszej marszrucie, czy też raczej utwierdzić się w przekonaniu, że zaplanowana wcześniej trasa jest tą właściwą. Patrząc z przełęczy na zachód, z lekkim odchyleniem w kierunku północnym, widzi się główny grzbiet Gór Ciucaş (i Karpat) biegnący w stronę najwyższej kulminacji tych gór, czyli szczytu Ciucaş.
Tego fragmentu grzbietu wcześniej nie poznaliśmy. Nie byliśmy tam ani w czwartek, gdy zwiedzaliśmy grzbiet Gropşoare, ani w piątek, kiedy z grzbietu głównego zeszliśmy do schroniska Silva, leżącego w dolinie po południowej stronie grzbietu. Chcieliśmy zatem ten brakujący fragmencik grzbietu głównego "dorobić" właśnie teraz - w czasie sobotniego przejścia. Nie tylko dla potrzeby "zaliczenia", ale też w celu zweryfikowania jeszcze jednej czarno-białej fotografii. Przez te dwa dni poznaliśmy już góry Ciucaş na tyle, że mieliśmy podstawy sądzić, że jedno zdjęcie mogło być wykonane tylko z jakiegoś punktu leżącego na tym nieznanym nam odcinku grzbietu. Dlatego też zaraz po zrzuceniu plecaków pobiegliśmy z Olą, poganiani przez coraz bardziej ołowiane chmury, na północny zachód - w stronę schroniska Ciucaş.
Zbysiu tymczasem oprócz pilnowania plecaków przygotowywał się mentalnie do czekającego nas przejścia przez grzbiet Albele (Culmea Albele), stanowiący dalszą, wschodnią część Gór Ciucaş. I wykonał wtedy stosowną dokumentację fotograficzną. Zrobił dobrze, bo jak się później okazało, po ponownym zejściu się naszej trójki wykonanie jakichkolwiek zdjęć było przez pewien okres czasu po prostu niemożliwe. Z pewnością domyślacie się dlaczego. Widoczne na ostatnim planie dosyć wysokie szczyty to najwyższe wzniesienia Gór Siriu - ten regularny kopulasty szczyt po lewej to Vârful Siriu (1659 m n.p.m.), na prawo od niego zaś rozległa i zarazem najwyższa w paśmie Malaia (1662 m n.p.m.).
My tymczasem urządziliśmy sobie z Olą może nie bieg, ale bardzo szybki marsz, przez kosówkę, splątane z nią jałowce...
... a następnie przez las
Nagle nas coś zatrzymało. Tak, to jest właśnie to wydedukowane miejsce. Nie było żadnej wątpliwości.
Było to miejsce oddalone zaledwie 10 minut marszu od miejsca, w którym grupa z 1973 r. rozbiła swoje namioty pod schroniskiem Ciucaş. Nie wiemy więc, czy zdjęcie zrobione zostało podczas przejścia na ciężko, w stronę następnego biwaku grupy, czy może przy okazji jakiegoś popołudniowego lub podwieczornego spaceru wokół obozowiska przy schronisku Ciucaş.
I w tym miejscu powinna się w moim wywodzie pojawić dość istotna dygresja, dotycząca trwających naprawdę długo rozważań na temat dalszego przebiegu naszej wędrówki. To zdjęcie było ostatnią dokładnie zlokalizowaną fotografią otrzymaną od Basi. Było jeszcze kilka innych wykonanych później, przedstawiających kolejkę wąskotorową w Comandau i koniec trasy z 1973 r. w Wąwozie Bicaz, ale żadnych innych, zrobionych w trakcie realizowania trasy górskiej nie udało się nam zweryfikować.
Wiedzieliśmy więc, że grupa była na szczycie Ciucaş i w pobliżu schroniska Ciucaş, gdzie rozbiła swoje namioty, zaś później - po kilku dniach - znalazła się na trasie kolejki wąskotorowej w miejscowości Comandau, leżącej ok. 40 km w linii prostej na północny wschód od szczytu Ciucaş. Jeszcze w Polsce dowiedzieliśmy się od Olka, że grupa schodząc z Gór Ciucaş przekraczała dolinę rzeki Buzǎul. Sęk w tym, że do doliny tej rzeki można dotrzeć schodząc z gór Ciucaş zarówno na północ (z niewielkim odchyleniem w kierunku wschodnim), jak i na północny wschód oraz na wschód. Którą z opcji wybrali? Jeżeli chcieli wędrować szlakami turystycznymi, a pewnie w schronisku Ciucaş zasięgnęli języka, którym szlakiem najlepiej przebijać się w kierunku północno wschodnim, tj. w stronę przełomu Bicaz, to mogli usłyszeć o trzech wariantach. Pierwsza trasa wiodła szlakiem czerwonego krzyża bezpośrednio ze szczytu Ciucaş na północ do doliny rzeki Dalghiul, która w miejscowości Vama Buzǎului wpływa do rzeki Buzǎul. Drugi wariant to przejście od schroniska Ciucaş grzbietem głównym na wschód, przez przełęcz Gropşoare i grzbiet Albiile do przełęczy Curmatura Stânei i z tego miejsca (leżącego jeszcze w grani głównej Karpat) zejście na północ szlakiem niebieskiego krzyża do doliny Buzǎul i miejscowości Vama Buzǎului, tej samej, która wspomniana została przy opisie pierwszego wariantu. Podczas realizacji tego wariantu mogło być zrobione to ostatnie przez nas zweryfikowane zdjęcie w Górach Ciucaş. Ale mogło być też ono wykonane także wtedy, gdyby grupa z 1973 r. zdecydowała się na wariant trzeci, czyli wędrówkę cały czas grzbietem głównym Karpat.
W naszych dyskusjach nad przebiegiem trasy naszych poprzedników przeważała opcja, że grupa zeszła z Gór Ciucaş jednym z dwóch pierwszych wariantów. Były one zdecydowanie krótsze od opcji trzeciej. Nie było też między Ciucaşem a Comandau tak wysokich gór, jak w przypadku wędrówki grzbietem głównym. Na przejściu do Comandau grupa decydując się na któreś z tych dwóch pierwszych wariantów oszczędzałaby przynajmniej dwa dni w stosunku do trzeciego. A to przy tak długiej marszrucie, jaką zaplanowano w 1973 r., było bardzo ważne.
My jednak zdecydowaliśmy, że pójdziemy wariantem trzecim. Może zagrały tu nasze osobiste ambicje, aby jak najdłużej trzymać się głównego grzbietu Karpat? Może jakieś inne jeszcze sprawy? Na pewno usprawiedliwialiśmy się tym, że bardzo ciężko, albo wręcz niemożliwe, będzie dokładnie namierzyć następne fotografie. Na dużej przestrzeni pomiędzy Górami Ciucaş a miejscowością Comandau rozciągają się niewysokie i zalesione, mało charakterystyczne Góry Buzau (istnieją też inne nazwy tego masywu, geografowie nie są też zgodni co do jego zasięgu), dlatego też powiązanie którejś z fotografii z konkretnym miejscem można byłoby porównywać z wygraną w totolotka. Kilka fotek przedstawiających wioski też ciężko byłoby zweryfikować. Wsie się zmieniają, nawet w Rumunii.
Ustalenie, gdzie zostało zrobione chociażby to zdjęcie, na zawsze chyba pozostanie naszym niezrealizowanym marzeniem.
Podeszliśmy jeszcze z Olą do schroniska Ciucaş, licząc że może pojawi się jeszcze jakaś jedna fotograficzna niespodzianka.
Niespodzianki nie było, natomiast niebiosa spełniły swoje groźby i obietnice. W drodze powrotnej do Zbysia złapał nas deszcz. Zbyszek czekał na nas już "zapelerynowany".
Nam z Olą nie pozostało nic innego, jak pójść najpierw w jego ślady...
... a później powlec się na wschód. Przechodząc najpierw przez grzbiet Albele. Nie jest on długi, mierzy niespełna 2 km długości. Co jakiś czas pojawiają się znaki szlaku, a właściwie szlaków, tak trochę chaotycznie i bez sensu, bo napotykamy tam czerwone paski, czerwony trójkąt i niebieski krzyż. Coś z tego jest już pewnie nieaktualne, ale wszystkie wyglądają, jakby były wymalowane jeszcze za czasów Ceausescu. Szlakami nie należy się przejmować, tylko iść grzbietem lub ścieżką trawersującą ten grzbiet od południa, w kierunku wschodnim.
Po jakimś czasie doszliśmy do dość ładnego miejsca - przełęczy Curmatura Stânei (1435 m n.p.m.). Jest to szerokie siodło z niewielkim jeziorkiem, w deszczu przypominającym bardziej jakieś bajoro - lazurowe niebo w tym dniu w jego wodach się nie odbijało. Mimo, że ładne i z pięknie pokrytymi rdzą szlakowskazami (te to z pewnością pamiętają czasy Słońca Karpat), to nie zrobiliśmy w tym miejscu ani jednej fotografii. Niebo chyba chciało nas wygonić z tych gór. Zresztą akurat tutaj dawało nam jakieś szanse na honorny wycof - na północ, proszę bardzo, jest szlak niebieskiego krzyża, prowadzący w stronę miejscowości Vama Buzǎului (teoretycznie mógł to być szlak wykorzystany przez uczestników eskapady w 1973 r.), na południe szlak niebieskiego pasa. Ten doprowadziłby nas do miejscowości Cheia, leżącej u południowych stóp Gór Ciucaş.
Lecz my w tym miejscu wybraliśmy drogę grzbietową, oznaczoną czerwonym paskiem. Do jakiejś cywilizacji mogliśmy idąc tym szlakiem dojść najwcześniej po dwóch dniach wędrówki. I tak w ten deszcz zdecydowaliśmy się na tę dla nas jedyną "ideologicznie słuszną" opcję.
Za przełęczą Curmatura Stânei grzbiet gwałtownie skręca na południowy wschód. Ten fragment grzbietu głównego Gór Ciucaş, określany jako grzbiet Vǎii Stânei (Culmea Vǎii Stânei), stanowi wschodnie zamknięcie tych gór. Dochodzi do głęboko wciętej przełęczy Boncuţa (1078 m n.p.m.), rozdzielającej Góry Ciucaş od Gór Tataru. Charakter połoninny ma tylko nieco wyższa północna część grzbietu Vǎii Stânei, dochodząca do 1470 m n.p.m.
Na jakieś przystanki na trasie decydowaliśmy się tylko pod drzewami. Potężne świerki stanowiły na tyle ochronę przed deszczem, że można było nawet wyciągnąć na wierzch aparat fotograficzny. Posiłki, nadzwyczaj "doraźne", spożywaliśmy na stojąco. Trawa i mech nawet pod świerkami były tak przesycone wodą, że nikomu nie chciało się choćby na minutę przysiąść. Zresztą nasze miny, cokolwiek mało radosne, mówią wszystko.
W pewnym momencie weszliśmy w las. Niesamowity. Przez kilka kilometrów rozglądaliśmy się za śladami pracy leśników. Przyciętych pni drzew, konarów. Jakichś dochodzących do grzbietu duktów leśnych. Na próżno - las wyglądał tak, jak zapewne wyglądał przed kilkuset laty.
I mimo, że cały czas padało, było w tym lesie jakoś tak bardzo uroczyście.
Nawet Ola kłaniała się leśnym bóstwom.
Ta przesycona deszczem urocza leśna monotonia (wiem, że sformułowanie trochę bez sensu, ale pozostanę przy swoich słowach) od czasu do czasu miała jakiś antropogeniczny przerywnik. W pewnym momencie natknęliśmy się na całe pole lejów, wyraźnych i na pewno nienaturalnych zaklęśnięć w ziemi. W niektórych z tych lejów rosły wiekowe już drzewa, świadczące, że metryka tych obiektów musi być mocno odległa w czasie. Przypominały one Oli i mi znane nam z naszych archeologicznych poszukiwań relikty dawnego, nawet średniowiecznego, górnictwa rud metali kolorowych. Podobne pola górnicze występują nie tylko w Sudetach, Szumawie, Rudawach i innych pasmach tzw. Starych Gór Europy Środkowej, ale i w słowackiej i ukraińskiej części Karpat. Możliwe, że i ten wschodni kraniec Gór Ciucaş miał w przeszłości swój górniczy epizod. Warto byłoby spojrzeć do historycznych opracowań dotyczących dziejów miejscowości leżących u podnóża tych gór. Może znalazłyby się wówczas jakieś dane potwierdzające nasze przypuszczenie.
A później znowuż wędrówka przez zaczarowany las.
I gdzieś w tym lesie weszliśmy na niezbyt wybitny, ale pokryty zlepieńcowymi skałkami szczyt Colţii Boncuţei (Zęby Boncuty), liczący 1456 m n.p.m., a następnie, jakieś półtora kilometra dalej... wyszliśmy z mapy.
Od razu wyjaśniam. Od pierwszego dnia naszej rumuńskiej "aktywności górskiej", czyli sobotniej wycieczki w Góry Bucegi, korzystaliśmy praktycznie z jednej mapy. Ogromnej płachty w skali 1:70 000, opracowanej przez węgierskie wydawnictwo kartograficzne Dimap, a zatytułowanej "Cinci munţi din Curbura Carpaţilor Piatra Craiului - Bucegi - Postǎvarul - Piatra Mare - Ciucaş" (Pięć pasm górskich Karpat Zakrętu - Piatra Craiului - Bucegi - Postǎvarul - Piatra Mare - Ciucaş). Już w tytule tej mapy jest kilka błędów, gdyż ani Bucegi, ani Piatra Craiului nie należą do Karpat Zakrętu, a poza tym mapa obejmuje jeszcze duże partie trzech innych pasm - Leaota, Baiului i Grohotiş. Nie jest to jednak istotne, ważniejsze jest to, że mapa ta nam dobrze służyła przez ponad tydzień marszu. Ale wreszcie z niej wyszliśmy.
Nie jest to mapa doskonała. Jedną z wad jest jej wielkość. Rozkładanie jej nawet przy bezwietrznej i bezdeszczowej pogodzie wnerwiało. Odpowiednie składanie, aby podczas wędrówki mieć wgląd jedynie w dwa-trzy sektory, to był tylko półśrodek. Przy takiej wielkości i "masie" papieru częste przekładanie mapy uszkadzało papier. Mapa się przecierała i rwała. Ale się sprawdziła. Chociaż jej redaktorzy, jeśli już zaproponowali taki ogromny jej format, to mogli jeszcze jej prawą krawędź przesunąć o 4 centymetry "na wschód". Tyle mniej więcej brakuje tej mapie, aby mogła być na niej zaznaczona przełęcz Boncuţa i źródliskowa część doliny rzeki Buzǎul, zamykające góry Ciucaş od strony wschodniej.
Dlatego też na ostatnich kilometrach wędrówki przez Góry Ciucaş korzystaliśmy z dość ciekawej mapy "Munţii Ciucaş", wydanej w 2000 r. jako dodatek do nieistniejącego już czasopisma "Munţii Carpaţi". Rysunek mapy wydaje się być dosyć siermiężny, ale treść jest naprawdę dobra - i co najważniejsze - od strony wschodniej dochodzi nie tylko do przełęczy Boncuţa, ale i obejmuje duże partie sąsiadujących z Ciucaşem od wschodu gór.
I tak z nową już mapą dotarliśmy - jeszcze w deszczu - do dużej polany. Roztaczał się z niej jeszcze dość ograniczony widok na kolejne pasmo Karpat Zakrętu. Gdzieś tam będziemy wędrować w następnym dniu.
Cała łąka pokryta była bardzo dużymi purchawkami, których jednak... nie fotografowaliśmy. Dlaczego?
Bo u nas w Sudetach, a dokładniej na Gromniku, są większe i ładniejsze (a co? trzeba się pochwalić!)
Weszliśmy na tę łąkę i dosłownie po minucie, może dwóch, przestało padać. Chyba pierwszy raz w tym dniu - a zbliżała się już piąta po południu - można było usiąść i coś przegryźć.
Można też było wyjąć i przestudiować mapę. Właśnie tę nietypową mapę stanowiącą dodatek do rumuńskiego czasopisma turystycznego.
I wyczytać z niej, że do przełęczy Boncuţa to już najwyżej trzy rzuty zbysiowego kapelusza (czyli tak około kilometra). Ten ostatni odcinek wiódł przez rzadki las.
A Ola dalej nasłuchuje, co leśne duszki gadają... Pewnie, że stoi "dupa copac", czyli "za drzewem".
Powoli zaczynamy się żegnać z Górami Ciucaş. Jeszcze tylko zejście na przełęcz Boncuţa (1078 m n.p.m.). Za nią jest już następne pasmo górskie. Na wielu mapach, zwłaszcza tych starszych, przełęcz ta oddziela Ciucaş od Gór Siriu, ostatnio jednak coraz więcej geografów przychyla się do sądu, że sąsiadujący z Górami Ciucaş fragment "dawnych" Gór Siriu to odrębne, aczkolwiek niewielkie i dość niskie pasmo, również stanowiące część Karpat Zakrętu. Liczące raptem kilkanaście kilometrów długości pasmo nazwano Górami Tataru (Munţii Tǎtaru), zaś jego najwyższym szczytem jest - jakżeby inaczej - Tǎtaru Mare o wysokości 1477 m n.p.m. Mimo, że stosunkowo niskie, to jednak bardzo duża część masywu przekracza swą wysokością górną granicę lasu i sięga piętra połonin.
Ale najpierw schodzimy do przełęczy Boncuţa. Opadająca od niej na północ dolina, czyli w lewą stronę fotografii, to źródliskowa partia doliny rzeki Buzǎul, której pierwszych kilka kilometrów ma jednak inną nazwę - Feţei. Dopiero po przyjęciu kilku niewielkich dopływów od strony wschodniej nosi już nazwę Buzǎul. W tym miejscu płynie ona na północ, okazuje się jednak, że po półtoradniowej wędrówce będziemy musieli tę rzekę przekroczyć. Ale wtedy wciśnięta pomiędzy Góry Siriu a Góry Podu Calului rzeka Buzǎul kierować będzie swoje wody nie na północ, lecz w kierunku południowo-wschodnim. Będzie wtedy okazja powiedzieć o tej rzece nieco więcej. Bo warto.
Jeszcze fotka na ścisłej osi przełęczy - plecaki są już w górach Tataru.
Na przełęczy byliśmy około wpół do szóstej. Postanowiliśmy podejść jeszcze nieco wyżej i w pierwszym dogodnym miejscu rozbić namioty. W dwadzieścia minut zrobiliśmy około 150 m w pionie i dystans około 1,3 km. Niezłe tempo, bo to około 3 punkty na GOT. A powód pośpiechu był prozaiczny. Poganiał nas zbliżający się deszcz.
Miejsce na biwak znalazło się samo. Idealne nie było. Wody mieliśmy tyle, ile przynieśliśmy ze sobą w butelkach. Ale najważniejsze to to, że już o godzinie osiemnastej nasze namioty stały. Można było brać się za robienie obiadu, podwieczorka (kisiel) i kolacji.
Biwak założyliśmy w miejscu, w którym do ścieżki grzbietowej, zwanej tu Plaiul Boncuţa, dochodzi od południowego zachodu Plaiul Cetaţii. Miejsce jest zalesione, jedynie w stronę gór Ciucaş mieliśmy dosyć mocno ograniczony widok.
Wyczytaliśmy z mapy, że blisko, może półtora kilometra od naszego biwaku, znajduje się cmentarzyk z I wojny światowej. Padało, daliśmy sobie więc z nim spokój.
Trochę pogadaliśmy i dokonaliśmy rozśrodkowania do naszych namiotów.
Jeszcze tylko Ola z sąsiedniego namiotu rzuciła nam, że słyszy z pobliskich krzaków krzątaninę jakiegoś zwierzaka, jej zdaniem niedźwiedzia (a może powiedziała to nawet nieco wcześniej, ale tak jest bardziej dramatycznie
), i już spaliśmy.
C.D.N.