Jeżowymi perciami...
Jeżowymi perciami...
Stało się. Pojechaliśmy na wczasy. Takie krótkie, ale jakże długo wyczekiwane. I wróciliśmy z nich. W jednym kawałku. Obeszło się bez lotu helikopterem, oglądaniu czarnego worka od wewnątrz i tym podobnym... To jednak nie do końca były sielankowe wczasy. Dodam tylko, że pierwotnie mieliśmy wrócić jutro, ale wróciliśmy już dzisiaj. Dlaczego? O tym będzie później.
Na razie proponuję uzbroić się nieco w cierpliwość, bo nim ogarnę wszystko, minie nieco czasu, więc wszystko będzie na raty. Bez żyrantów.
W niedzielę wróciłem po ciężkim boju z nocki, więc w Zakopcu byliśmy w porze obiadowej. Nie brałem aparatu na przejście grani Krupówek i takich tam, niemniej uciekliśmy stamtąd w podskokach. Zaliczyliśmy plac zabaw i wróciliśmy do bazy, gdzie trampolina była na wyposażeniu.
Mam tylko jedno zdjęcie, z okna.
W poniedziałek przyszedł czas na rozruch. Miało lać, grzmieć, ale ruszyliśmy drogą pod reglami w kierunku wschodnim. Z początku było bardzo beskidzko.
Wkroczyliśmy do Strążyskiej i mijając tysiąc pięćset czterdzieści osiem wycieczek szkolnych dowlekliśmy się na polanę.
Korzystając z luki na szlakach (dwieście osiemset osób okupowało bufet) udaliśmy się obejrzeć słynny wodospad.
Jeż ukrył się w kieszeni, ponieważ nieopodal wodospadu czaił się straszliwy potwór tatrzański.
Udało się dopchać do wodospadu. Na czas dwóch zdjęć. Potem nastąpiła na nas plaga wycieczek szkolnych. Oddaliliśmy się w podskokach, do bufetu.
Tu przyszła pierwsza zlewa, krótka, ale solidna, więc zrobiło się bajecznie i kolorowo, wszak każdy turysta miał inną kurtkę z góreteksu.
Wszyscy schowali się do bufetu. Chciałem zamówić zupę numer cztery, ale nie było szans się dopchać. Na szczęście burza przeszła, więc zaczęliśmy się oddalać w kierunku groźnej Sarniej Skały.
Tam już było nieco mniej ludzi. Wyszło słońce, pomimo beznadziejnych prognoz. Pojawiły się pierwsze dalsze widoki. Chociaż wciąż coś wisiało w powietrzu.
Pierwsze kroki nie były zbyt pewne, ale potem poszło gładko. No, prawie gładko.
Uroczo prezentowało się Zakopane.
A jeszcze bardziej uroczo moje kobietki.
O, zapomniałbym, jeż to też kobieta. Na imię jej Amelka. Też tam była.
Zbliżenie na wysokie. Tak chciałoby się tam być, a tu jakaś Sarnia Skałka... Tfuuuu! To znaczy, wspaniale tam!
Czas powoli schodzić, zza Giewontu zaczął przypływać ołów.
Ołów kłębił się, a myśmy poszli strasznie błotnistym szlakiem dalej. Julka wciąż robiła przyssawki. Właziła w błoto i im więcej błota zostawało na butach, tym lepiej. Ponoć pomagało to podczas wędrówki.
I dalej, pod Zameczkami, pierwszy raz tam szliśmy, kapitalny odcinek! Kto nie był, niech idzie, bo warto.
Raz słońce, raz deszcz. W końcu pada drugi raz, pięć minut, znów niegroźnie, znów cała zlewa jest gdzieś w dole.
Mostki na Zameczkach były bardzo atrakcyjne.
Na Przełęczy Białego znów mamy słońce i widoki. Strasznie zmienna pogoda.
Bo od Kalatówek zaciąga się na dobre.
Schodzimy do Kuźnic. Wsiadamy do busa. Biorę Małą na kolana, góral zdzierca kasuje za nią trzy złote. Żeby sraki dostał palant jeden.
Wysiadamy, mija pięć minut. Magda nie ma aparatu. No kurwa, został w busie. Lecę sprintem na dworzec, na daremno. Busiarza nie ma. Na dodatek zlewa przychodzi na dobre. No cholera!
Mieliśmy iść na obiad, wszystkim się odechciało. Wracamy na kwaterę. Posępne miny. Fajnie się zaczyna.
Chcę jechać do Nowego targu po aparat. Gdzie tam! Musi być taki sam! Weź tu kobiecie dogadzaj. Przegrasz w przedbiegach.
Ostatnia deska ratunku. Allegro.
Telefon, jest, można odebrać dziś. W Krakowie. Fajnie, deszcz napierdziela, jak szalony.
Już ciemno. Ale nic. Wsiadam, jadę, śpiewam w aucie po drodze, żeby nie wje**ć w drzewo.
Udało się. Mam go. Wracam, już północ. To nic. Nie ma karty pamięci. Rano kupię. Idę spać.
Rano wstaję, jadę po kartę, aparat jej nie widzi. No zaraz mnie ch.. strzeli na miejscu. I jeszcze ta pogoda. Gówno widać. Wchodzę na neta, co to może być.
Piszą, że jakieś styki. Fajnie, mam tylko wykałaczkę i wyprostowany drucik z korka od zlewu. Załamka.
Męczę się metodą prób i błędów. Właściwie samych błędów. To bez sensu. Magda już dzwoni do babki, że oddajemy aparat, że nie działa. Gdy kończy rozmowę... po godzinie uruchamiam aparat. Czyżby to koniec kłopotów? hehehe
O tym w kolejnych częściach.
Na razie proponuję uzbroić się nieco w cierpliwość, bo nim ogarnę wszystko, minie nieco czasu, więc wszystko będzie na raty. Bez żyrantów.
W niedzielę wróciłem po ciężkim boju z nocki, więc w Zakopcu byliśmy w porze obiadowej. Nie brałem aparatu na przejście grani Krupówek i takich tam, niemniej uciekliśmy stamtąd w podskokach. Zaliczyliśmy plac zabaw i wróciliśmy do bazy, gdzie trampolina była na wyposażeniu.
Mam tylko jedno zdjęcie, z okna.
W poniedziałek przyszedł czas na rozruch. Miało lać, grzmieć, ale ruszyliśmy drogą pod reglami w kierunku wschodnim. Z początku było bardzo beskidzko.
Wkroczyliśmy do Strążyskiej i mijając tysiąc pięćset czterdzieści osiem wycieczek szkolnych dowlekliśmy się na polanę.
Korzystając z luki na szlakach (dwieście osiemset osób okupowało bufet) udaliśmy się obejrzeć słynny wodospad.
Jeż ukrył się w kieszeni, ponieważ nieopodal wodospadu czaił się straszliwy potwór tatrzański.
Udało się dopchać do wodospadu. Na czas dwóch zdjęć. Potem nastąpiła na nas plaga wycieczek szkolnych. Oddaliliśmy się w podskokach, do bufetu.
Tu przyszła pierwsza zlewa, krótka, ale solidna, więc zrobiło się bajecznie i kolorowo, wszak każdy turysta miał inną kurtkę z góreteksu.
Wszyscy schowali się do bufetu. Chciałem zamówić zupę numer cztery, ale nie było szans się dopchać. Na szczęście burza przeszła, więc zaczęliśmy się oddalać w kierunku groźnej Sarniej Skały.
Tam już było nieco mniej ludzi. Wyszło słońce, pomimo beznadziejnych prognoz. Pojawiły się pierwsze dalsze widoki. Chociaż wciąż coś wisiało w powietrzu.
Pierwsze kroki nie były zbyt pewne, ale potem poszło gładko. No, prawie gładko.
Uroczo prezentowało się Zakopane.
A jeszcze bardziej uroczo moje kobietki.
O, zapomniałbym, jeż to też kobieta. Na imię jej Amelka. Też tam była.
Zbliżenie na wysokie. Tak chciałoby się tam być, a tu jakaś Sarnia Skałka... Tfuuuu! To znaczy, wspaniale tam!
Czas powoli schodzić, zza Giewontu zaczął przypływać ołów.
Ołów kłębił się, a myśmy poszli strasznie błotnistym szlakiem dalej. Julka wciąż robiła przyssawki. Właziła w błoto i im więcej błota zostawało na butach, tym lepiej. Ponoć pomagało to podczas wędrówki.
I dalej, pod Zameczkami, pierwszy raz tam szliśmy, kapitalny odcinek! Kto nie był, niech idzie, bo warto.
Raz słońce, raz deszcz. W końcu pada drugi raz, pięć minut, znów niegroźnie, znów cała zlewa jest gdzieś w dole.
Mostki na Zameczkach były bardzo atrakcyjne.
Na Przełęczy Białego znów mamy słońce i widoki. Strasznie zmienna pogoda.
Bo od Kalatówek zaciąga się na dobre.
Schodzimy do Kuźnic. Wsiadamy do busa. Biorę Małą na kolana, góral zdzierca kasuje za nią trzy złote. Żeby sraki dostał palant jeden.
Wysiadamy, mija pięć minut. Magda nie ma aparatu. No kurwa, został w busie. Lecę sprintem na dworzec, na daremno. Busiarza nie ma. Na dodatek zlewa przychodzi na dobre. No cholera!
Mieliśmy iść na obiad, wszystkim się odechciało. Wracamy na kwaterę. Posępne miny. Fajnie się zaczyna.
Chcę jechać do Nowego targu po aparat. Gdzie tam! Musi być taki sam! Weź tu kobiecie dogadzaj. Przegrasz w przedbiegach.
Ostatnia deska ratunku. Allegro.
Telefon, jest, można odebrać dziś. W Krakowie. Fajnie, deszcz napierdziela, jak szalony.
Już ciemno. Ale nic. Wsiadam, jadę, śpiewam w aucie po drodze, żeby nie wje**ć w drzewo.
Udało się. Mam go. Wracam, już północ. To nic. Nie ma karty pamięci. Rano kupię. Idę spać.
Rano wstaję, jadę po kartę, aparat jej nie widzi. No zaraz mnie ch.. strzeli na miejscu. I jeszcze ta pogoda. Gówno widać. Wchodzę na neta, co to może być.
Piszą, że jakieś styki. Fajnie, mam tylko wykałaczkę i wyprostowany drucik z korka od zlewu. Załamka.
Męczę się metodą prób i błędów. Właściwie samych błędów. To bez sensu. Magda już dzwoni do babki, że oddajemy aparat, że nie działa. Gdy kończy rozmowę... po godzinie uruchamiam aparat. Czyżby to koniec kłopotów? hehehe
O tym w kolejnych częściach.
Tygodniowe wczasy (lub urlop)- można pomarzyć ... i pozazdrościć.
Czekam na ciąg dalszy, może uda się pobić nes_skę, bo co trzy głowy (z jeżem 4) to nie jedna
Zawsze zabieram 2 karty: 32 GB w aparacie i awaryjnie 8GB w plecaku, córka to samo.
Czekam na ciąg dalszy, może uda się pobić nes_skę, bo co trzy głowy (z jeżem 4) to nie jedna
Zawsze zabieram 2 karty: 32 GB w aparacie i awaryjnie 8GB w plecaku, córka to samo.
Ostatnio zmieniony 2015-06-20, 23:03 przez ceper, łącznie zmieniany 1 raz.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
... tak więc, po perypetiach z aparatem, mamy sytuację taką. Za oknem dupówa, mokro, mżawka, mleko. Godzina prawie dziesiąta.
I gdzie tu iść?
Pada na Małą Łąkę, bo do wylotu najbliżej, niecały kilometr. Wkraczamy tam pełni nadziei, uzbrojeni w dwa aparaty i dobre humory.
Oczywiście zaraz zaczyna padać, więc klarują się też nasze plany górskie.
- Wracamy!
- Co za pogoda, chcę do domu!
- Ja pierd....!
Postanawiamy, że chociaż mleko na Wielkiej Polanie obejrzymy, jak już tu jesteśmy Idziemy więc z nogi na nogę, lekko załamani.
Tymczasem przestaje padać i witają nas góry. Modlitwy zostały wysłuchane? Ktoś się nad biednymi żuczkami zlitował? Chociaż na chwilę?
Zastanawiamy się, gdzie i po co. Pada na Grzybowiec, tam zobaczy się, co dalej. Idziemy więc, kamienie są śliskie jak dupa ślimaka, trzeba uważać.
Wyłazi Giewont.
No, za dużo powiedziane, że wyłazi. Powiedzmy, że wiemy, że tam się chowa. Postanawiamy iść dalej i zobaczyć, co się stanie.
Im wyżej, tym ładniej i więcej widać, chociaż rewelacji nie ma. Niemniej rano nic nie wskazywało na to, że będzie widać cokolwiek.
Powyżej granicy lasu kończą się nudy, a zaczyna wspinaczka. Oczywiście przyssawki z poprzedniego dnia wciąż są w modzie.
Sama góra zawalona, ale coś widać. Jest więc radość. Teraz w głowie tysiąc pomysłów, co my to dzisiaj nie złoimy.
Padały takie pomysły, że lepiej nie będę ich przytaczać, bo wyjdę na barana.
Przez moment było naprawdę sympatycznie.
Wyżej i wyżej, powoli, ale do przodu. W sumie prawie się mieściliśmy w czasach mapowych. Tyle, że czasem trzeba było podgonić "baranem".
Już całkiem niedaleko, tam w chmurze, jest koniec, a potem zobaczymy.
Proszę, proszę. Pierwsze wyjście powyżej kosówki i taka niespodzianka. Kozica.
-Mamo, to nie jest kozica, to jest muflon.
Naprawdę nie wiem, skąd ona zna takie zwierzę...
W sumie podobne, nie? Po zadzie szłoby się pomylić...
Zasłużony odpoczynek i trzeba iść dalej.
Każdy liczył, że zaraz wyjdzie błękitne niebo i będzie dwadzieścia pięć stopni.
Tymczasem z dołu zaczęło gonić nas mleko.
Uciekliśmy mu na chwilę, na Siodełko. Tam zarządzony był odpoczynek.
A mleko dotarło tu za nami i otuliło nas wraz z całym otoczeniem.
Nastała totalna dupówa. Mżawka i gównowidztwo górskie. W takich warunkach baran wtoczył się z balastem na karku nieco wyżej.
Baran szybko opadał z sił, więc Julka musiała sama pruć do przodu, żeby obejrzeć piękne widoki z Przełęczy Kondrackiej Wyżniej.
Przy okazji bijąc swój rekord wysokości, poprawiając go o 40 metrów.
Co dalej? Dupówa nie przechodzi. Na Giewont za ślisko, na Kopę by się poszło, ale zimnawo, mgliście... EEEEE, schodzimy!
Po drodze mijamy gościa i Julka na cały głos: Ten pan nie ma włosów! Mina pana bezcenna, myśmy też mieli niezłe miny.
Schodzimy poniżej pułapu chmur, tutaj całkiem ładnie. Lecz do końca dnia pułap chmur się nie podniesie.
Zasłużony odpoczynek na Kondratowej
Fabryka chmur.
Tym razem mijamy Kalatówki dołem.
Schodzimy do Kużnic. Szukam busiarza. Oczywiście go nie ma. Nie będzie go do końca. Uprzedzając pytania, aparatu nie odzyskaliśmy.
Do busa nie wchodzimy. Lepiej dmuchać na zimne. Najpierw na obiad a potem pieszo pod Gubałówkę, na busa w stronę kwatery. Z tysiąc razy powtarzanym pytaniem "Magda, masz aparat?"
Na kwaterze Julka udowadnia, że siły starczyłoby jeszcze na wiele kilometrów...
Kładziemy się wcześnie spać. W środę czekać nas miało najtrudniejsze przejście zaplanowane na cały wyjazd. I takim miało się okazać naprawdę, tyle, że o tym później.
I gdzie tu iść?
Pada na Małą Łąkę, bo do wylotu najbliżej, niecały kilometr. Wkraczamy tam pełni nadziei, uzbrojeni w dwa aparaty i dobre humory.
Oczywiście zaraz zaczyna padać, więc klarują się też nasze plany górskie.
- Wracamy!
- Co za pogoda, chcę do domu!
- Ja pierd....!
Postanawiamy, że chociaż mleko na Wielkiej Polanie obejrzymy, jak już tu jesteśmy Idziemy więc z nogi na nogę, lekko załamani.
Tymczasem przestaje padać i witają nas góry. Modlitwy zostały wysłuchane? Ktoś się nad biednymi żuczkami zlitował? Chociaż na chwilę?
Zastanawiamy się, gdzie i po co. Pada na Grzybowiec, tam zobaczy się, co dalej. Idziemy więc, kamienie są śliskie jak dupa ślimaka, trzeba uważać.
Wyłazi Giewont.
No, za dużo powiedziane, że wyłazi. Powiedzmy, że wiemy, że tam się chowa. Postanawiamy iść dalej i zobaczyć, co się stanie.
Im wyżej, tym ładniej i więcej widać, chociaż rewelacji nie ma. Niemniej rano nic nie wskazywało na to, że będzie widać cokolwiek.
Powyżej granicy lasu kończą się nudy, a zaczyna wspinaczka. Oczywiście przyssawki z poprzedniego dnia wciąż są w modzie.
Sama góra zawalona, ale coś widać. Jest więc radość. Teraz w głowie tysiąc pomysłów, co my to dzisiaj nie złoimy.
Padały takie pomysły, że lepiej nie będę ich przytaczać, bo wyjdę na barana.
Przez moment było naprawdę sympatycznie.
Wyżej i wyżej, powoli, ale do przodu. W sumie prawie się mieściliśmy w czasach mapowych. Tyle, że czasem trzeba było podgonić "baranem".
Już całkiem niedaleko, tam w chmurze, jest koniec, a potem zobaczymy.
Proszę, proszę. Pierwsze wyjście powyżej kosówki i taka niespodzianka. Kozica.
-Mamo, to nie jest kozica, to jest muflon.
Naprawdę nie wiem, skąd ona zna takie zwierzę...
W sumie podobne, nie? Po zadzie szłoby się pomylić...
Zasłużony odpoczynek i trzeba iść dalej.
Każdy liczył, że zaraz wyjdzie błękitne niebo i będzie dwadzieścia pięć stopni.
Tymczasem z dołu zaczęło gonić nas mleko.
Uciekliśmy mu na chwilę, na Siodełko. Tam zarządzony był odpoczynek.
A mleko dotarło tu za nami i otuliło nas wraz z całym otoczeniem.
Nastała totalna dupówa. Mżawka i gównowidztwo górskie. W takich warunkach baran wtoczył się z balastem na karku nieco wyżej.
Baran szybko opadał z sił, więc Julka musiała sama pruć do przodu, żeby obejrzeć piękne widoki z Przełęczy Kondrackiej Wyżniej.
Przy okazji bijąc swój rekord wysokości, poprawiając go o 40 metrów.
Co dalej? Dupówa nie przechodzi. Na Giewont za ślisko, na Kopę by się poszło, ale zimnawo, mgliście... EEEEE, schodzimy!
Po drodze mijamy gościa i Julka na cały głos: Ten pan nie ma włosów! Mina pana bezcenna, myśmy też mieli niezłe miny.
Schodzimy poniżej pułapu chmur, tutaj całkiem ładnie. Lecz do końca dnia pułap chmur się nie podniesie.
Zasłużony odpoczynek na Kondratowej
Fabryka chmur.
Tym razem mijamy Kalatówki dołem.
Schodzimy do Kużnic. Szukam busiarza. Oczywiście go nie ma. Nie będzie go do końca. Uprzedzając pytania, aparatu nie odzyskaliśmy.
Do busa nie wchodzimy. Lepiej dmuchać na zimne. Najpierw na obiad a potem pieszo pod Gubałówkę, na busa w stronę kwatery. Z tysiąc razy powtarzanym pytaniem "Magda, masz aparat?"
Na kwaterze Julka udowadnia, że siły starczyłoby jeszcze na wiele kilometrów...
Kładziemy się wcześnie spać. W środę czekać nas miało najtrudniejsze przejście zaplanowane na cały wyjazd. I takim miało się okazać naprawdę, tyle, że o tym później.
No i nadszedł kolejny dzień. Najtrudniejszy. Od rana za oknem wiało czymś lodowatym z północy. Nie padało, ale temperatura drastycznie spadła. Zegarek pokazywał mi w okolicach dziesięciu stopni, ale zimny wiatr sprawiał, że odczucia były na pograniczu pięciu, może sześciu stopni. Tak było na dole, a co miało być tam, wysoko, mieliśmy przekonać się już niebawem.
Opatuleni na maksa we wszystko, co się dało, ruszyliśmy w drogę. Z początku asfaltem, później nieco na skróty, polami, żeby podejść jak najbliżej groźnie wyglądających ścian wyrastających przed nami.
Po przejściu tego odcinka dwoje z nas miało mokre spodnie do kolan,po nocnych ulewach. Trzecie jakimś cudem wyszło z opresji bez szwanku.
Zbliżaliśmy się. W oddali widać było Tatry Wysokie. Machały nam ze współczuciem zimnym wiatrem.
W końcu dotarliśmy pod groźną ścianę. Na jej wierzchołek prowadzą dwie drogi. Jedna to straszna, wiodąca zakosami droga polna. Druga, o wiele trudniejsza, zabezpieczona linami i krzesełkami, wyprowadza wprost na szczyt.
Wpięliśmy się do tej ruchomej ferraty i powoli, aczkolwiek nie bez strachu, pokonywaliśmy kolejne metry.
Gdy już udało się nam osiągnąć szczyt (nie mam zbyt wielu zdjęć z ferraty, bo byłem strasznie spanikowany grozą tego miejsca i bałem się wyciągać aparat), ujrzeliśmy przerażającą drogę, którą prowadził szlak przez nas wybrany. Już chciałem się cofać, krzycząc, że mam lęk wysokości, przestrzeni i boję się duchów, ale moje dzielne dziewczyny podążyły przodem i nie pozostawiły mi wyboru. Nie miałem ani kluczy z pokoju, ani portfela - chcąc nie chcąc musiałem pokonać wszystkie swoje lęki i podążyć za nimi.
Z kilku miejsc pojawiły się bardzo ładne widoki. Nie było jednak łatwo zrobić te fotografie.
Musiałem trzymać się trawy, żeby nie spaść w czeluście pod nogami.
A tu jak na złość, szlak przybierał na trudności. Przy końcu było prawie pionowo do góry. Ba, myślę, że tam nawet w jednym momencie przewieszka była! Straszliwy teren, auto jechało i nagle samo spadło w przepaść po lewej. Na szczęście nikomu nic się nie stało.
W końcu osiągnęliśmy cel.
No i poszliśmy na tor saneczkowy. Pięć przejazdów. Za każdym razem, jak wychodziliśmy z saneczek, pani mówiła, że za dychę moze mi wydrukować zdjęcie z toru, w tym momencie pokazywała na wielki telewizor, gdzie występował mój ryj. Za każdym razem mówiłem to samo - nie, dziękuję. Za piątym jadąc przy aparacie pokazałem do obiektywu dwa fucki, wysiadając po raz ostatni zauważam zdjęcie w telewizorze - pani już z daleka mnie widzi, patrzy na mnie, patrzy na telewizor z fuckami, nie mówi nic - znaczy podziałało.
I pełna kultura na torze. Jadę, pędzę, przede mną jakaś wystraszona babka z zagranicy, coś tam po angielsku pod nosem buczy, modli się, albo co, ale przede wszystkim jedzie tak wolno, że kwiatki mogę zrywać jadąc. Dziecko mi się wyraźnie nudzi wolną jazdą, trzeba zareagować.
- Go! Go!
Nic.
Może Niemka?
- Schnell! Schnell!
Nic z tego.
Więcej języków nie znam.
-Jedź, kurwa!
Pomogło.
Po torze Julka zawarła nowe znajomości z miejscowymi, a myśmy się skusili na jakieś węgierskie kołacze, takie rolowane ciasto z dodatkami. Dobre było, nie pamiętam tylko, jaka była tego nazwa, kurtkoszmata albo coś w ten deseń.
Koniec jaj, trzeba uciekać z tej Gubałówki, więc idę przez Walową Górę, bo tam nie chodzi prawie nikt, wszyscy albo tramwajem albo czarnym wzdłuż niego.
A czas przejścia ten sam.
Różnią się tylko zatłoczeniem i walorami widokowymi.
Wychodzi się minutę od dolnej stacji kolejki. A tylko chwilkę idzie się lasem.
Pod Gubałówką swoje pięc minut (a raczej sześćdziesiąt pięć) ma Julka
A potem wracamy na kwaterę i tylko łypiemy na pobliskie góry, z nadzieją, bo na czwartek zapowiadana jest całkiem przyzwoita i w miarę ciepła pogoda.
Ciąg dalszy wkrótce..
Opatuleni na maksa we wszystko, co się dało, ruszyliśmy w drogę. Z początku asfaltem, później nieco na skróty, polami, żeby podejść jak najbliżej groźnie wyglądających ścian wyrastających przed nami.
Po przejściu tego odcinka dwoje z nas miało mokre spodnie do kolan,po nocnych ulewach. Trzecie jakimś cudem wyszło z opresji bez szwanku.
Zbliżaliśmy się. W oddali widać było Tatry Wysokie. Machały nam ze współczuciem zimnym wiatrem.
W końcu dotarliśmy pod groźną ścianę. Na jej wierzchołek prowadzą dwie drogi. Jedna to straszna, wiodąca zakosami droga polna. Druga, o wiele trudniejsza, zabezpieczona linami i krzesełkami, wyprowadza wprost na szczyt.
Wpięliśmy się do tej ruchomej ferraty i powoli, aczkolwiek nie bez strachu, pokonywaliśmy kolejne metry.
Gdy już udało się nam osiągnąć szczyt (nie mam zbyt wielu zdjęć z ferraty, bo byłem strasznie spanikowany grozą tego miejsca i bałem się wyciągać aparat), ujrzeliśmy przerażającą drogę, którą prowadził szlak przez nas wybrany. Już chciałem się cofać, krzycząc, że mam lęk wysokości, przestrzeni i boję się duchów, ale moje dzielne dziewczyny podążyły przodem i nie pozostawiły mi wyboru. Nie miałem ani kluczy z pokoju, ani portfela - chcąc nie chcąc musiałem pokonać wszystkie swoje lęki i podążyć za nimi.
Z kilku miejsc pojawiły się bardzo ładne widoki. Nie było jednak łatwo zrobić te fotografie.
Musiałem trzymać się trawy, żeby nie spaść w czeluście pod nogami.
A tu jak na złość, szlak przybierał na trudności. Przy końcu było prawie pionowo do góry. Ba, myślę, że tam nawet w jednym momencie przewieszka była! Straszliwy teren, auto jechało i nagle samo spadło w przepaść po lewej. Na szczęście nikomu nic się nie stało.
W końcu osiągnęliśmy cel.
No i poszliśmy na tor saneczkowy. Pięć przejazdów. Za każdym razem, jak wychodziliśmy z saneczek, pani mówiła, że za dychę moze mi wydrukować zdjęcie z toru, w tym momencie pokazywała na wielki telewizor, gdzie występował mój ryj. Za każdym razem mówiłem to samo - nie, dziękuję. Za piątym jadąc przy aparacie pokazałem do obiektywu dwa fucki, wysiadając po raz ostatni zauważam zdjęcie w telewizorze - pani już z daleka mnie widzi, patrzy na mnie, patrzy na telewizor z fuckami, nie mówi nic - znaczy podziałało.
I pełna kultura na torze. Jadę, pędzę, przede mną jakaś wystraszona babka z zagranicy, coś tam po angielsku pod nosem buczy, modli się, albo co, ale przede wszystkim jedzie tak wolno, że kwiatki mogę zrywać jadąc. Dziecko mi się wyraźnie nudzi wolną jazdą, trzeba zareagować.
- Go! Go!
Nic.
Może Niemka?
- Schnell! Schnell!
Nic z tego.
Więcej języków nie znam.
-Jedź, kurwa!
Pomogło.
Po torze Julka zawarła nowe znajomości z miejscowymi, a myśmy się skusili na jakieś węgierskie kołacze, takie rolowane ciasto z dodatkami. Dobre było, nie pamiętam tylko, jaka była tego nazwa, kurtkoszmata albo coś w ten deseń.
Koniec jaj, trzeba uciekać z tej Gubałówki, więc idę przez Walową Górę, bo tam nie chodzi prawie nikt, wszyscy albo tramwajem albo czarnym wzdłuż niego.
A czas przejścia ten sam.
Różnią się tylko zatłoczeniem i walorami widokowymi.
Wychodzi się minutę od dolnej stacji kolejki. A tylko chwilkę idzie się lasem.
Pod Gubałówką swoje pięc minut (a raczej sześćdziesiąt pięć) ma Julka
A potem wracamy na kwaterę i tylko łypiemy na pobliskie góry, z nadzieją, bo na czwartek zapowiadana jest całkiem przyzwoita i w miarę ciepła pogoda.
Ciąg dalszy wkrótce..
Podziwiam waszą cierpliwość do pogody! Ja bym się zdecydowanie szybciej zniechęciła, spakowała "walizy" i pojechała do domu
Kobitki Twoje są naprawdę urocze Julka już jest przedszkolakiem? (PS. Macie nadal tego żywego jeża? )
Czekam na ciąg dalszy. Mam nadzieję, że faktycznie prognoza pogody się sprawdziła i dostaliście zasłużone słońce
Kobitki Twoje są naprawdę urocze Julka już jest przedszkolakiem? (PS. Macie nadal tego żywego jeża? )
Czekam na ciąg dalszy. Mam nadzieję, że faktycznie prognoza pogody się sprawdziła i dostaliście zasłużone słońce
Jestem tu gdzie stoję, ale jeśli się ruszę, to mogę się zgubić.
Dziękuję za miłe słowa.
Julka do przedszkola idzie od września. A jeż żywy oczywiście jest. Był na wczasach piętro niżej, u sąsiadów.
Julka do przedszkola idzie od września. A jeż żywy oczywiście jest. Był na wczasach piętro niżej, u sąsiadów.
Ostatnio zmieniony 2015-06-21, 20:34 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
sokół pisze:Chciałem zamówić zupę numer cztery, ale nie było szans się dopchać.
I dobrze. W tej zupie nie ma ( i chyba nigdy nie było ) wędzonki.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Relacja bardzo barwna i dosłownie i w przenośni
Dzięki .
A zmienna pogoda , i owszem jest upierdliwa , ale : jeśli się przejaśni to odbieramy to słońce ze zdwojoną radością niż jakbyśmy je mieli od razu , a poza tym .... oglądający relację mają bardziej urozmaicone fotki , a nie tylko żyleta i żyleta Oraz jak mawia jeden z kolegów, też tu na Forum , ..." jak jest ładna pogoda to każdy głupi może chodzić po górach , sztuką jest znaleźć radość z łażenia w deszczu "...
A ta Wasza Mała ... jest Wielka.
Pozdrówka.
Dzięki .
A zmienna pogoda , i owszem jest upierdliwa , ale : jeśli się przejaśni to odbieramy to słońce ze zdwojoną radością niż jakbyśmy je mieli od razu , a poza tym .... oglądający relację mają bardziej urozmaicone fotki , a nie tylko żyleta i żyleta Oraz jak mawia jeden z kolegów, też tu na Forum , ..." jak jest ładna pogoda to każdy głupi może chodzić po górach , sztuką jest znaleźć radość z łażenia w deszczu "...
A ta Wasza Mała ... jest Wielka.
Pozdrówka.
Ostatnio zmieniony 2015-06-22, 21:01 przez Krzyś66, łącznie zmieniany 2 razy.
Nadszedł czwartek. Od rana piękna pogoda. Udało nam się zmobilizować na tyle, że po ósmej byliśmy w Kuźnicach. Ruszamy na Boczań.
Poruszamy się raczej powoli. Niecałe dwie godziny do Karczmiska. Ale to nic. Piękna jest pogoda, upał wprost.
Sielanka trwa zdecydowanie zbyt krótko.
Załamani idziemy do Murowańca. Po drodze kłócimy się tysiąc razy, gdzie iść, bo przecież każdy ma swoje wizje, każdy lepsze.
W końcu staje na tym, że siedzimy w Murowańcu prawie godzinę, a potem idziemy nad Czarny Staw, czekając, co będzie się działo z pogodą. Nad stawem Julka szaleje z bańkami.
Tak w ogóle to mijała nas jakaś pani biegaczka. Młoda siksa. Buczała coś pod nosem o matce polce i dzieciach na szlaku, byłem z tyłu, więc niewiele słyszałem. Podchodzimy już pod staw - wraca. Pytam, czy ma jakiś problem.
Coś tam zaczyna wyzywać.
Mówię grzecznie, że jej pośladki klaszczą, jak biegnie.
Usłyszałem, że nie lubi takich małych siusiaków jak ja, tylko duże i twarde.
No dobra, wygrała, zatkało mnie.
Dodam tylko, że była tak atrakcyjna, że nawet na bezludnej wyspie bym na nią nie spojrzał.
I jeśli czyta te słowa - pozdrawiam serdecznie! I macham Ci siusiakiem.
No dobra, pani oddaliła się gwałtownie, a my postanowiliśmy pójść w stronę Małego Kościelca, a "potem się zobaczy".
Szlak jest łatwy, tylko kilka stopni było za wysokich dla Julki.
Niemniej szła bardzo dzielnie.
Po drodze jeż płakał (takim specjalnym głosem) bo bał się stawu, a jacyś goście powiedzieli, że nigdy nie widzieli tak wysoko jeża.
Tymczasem pogoda jako tako się ustabilizowała.
Góry raz się chowały, raz pokazywały, miało to swój urok. Chyba naprawdę wolę taką pogodę od przysłowiowej żylety, gdzie nic nas nie może zaskoczyć.
Tu już nowy rekord wysokości - 1863m. I dość atrakcyjna grań jak dla niespełna pięciolatki. Bardzo się jej tam podobało.
Przeszliśmy do przełęczy, gdzie zaplanowaliśmy przerwę na negocjacje, co dalej.
My debatowaliśmy ostro. Julka puszczała bańki. W zasadzie to nie mieliśmy zbyt dużego pola do popisu. Kościelec jakoś wydawał się zbyt dużym wyzwaniem. Wracać tą samą drogą też bez sensu.
No to baran zleciał w kwadrans nad Zielony Staw.
I musiał drugi kwadrans odpoczywać. Tymczasem jeż pozował do zdjęć.
Na rozstaju szlaków ktoś zgubił kij trekkingowy. Julka porwała go i wio. No dobra, to idziemy.
Wyżej...
i wyżej...
Mamo, chcę na śnieg!
I trzeba było spełnić życzenie dzieciątka.
Bardzo klimatycznie było w tej kotlince. Nikt nie szedł do góry, kilka osób schodziło, ale ogólnie pustki.
Pchamy się wyżej. Suchą ścieżką, widać było z Karbia, że śniegi są tylko w żlebach.
Już prawie...
No i stało się. Wdrapaliśmy się aż na Świnicką.
Teraz dopiero kusiło! Rzut beretem Świnica! A przecież trudności od tej strony małe. W godzinę obrócimy tam i z powrotem - takie myśli latały mi po łbie. I chyba nie tylko mnie...
Żadne głośne słowa jednak nie padły. Patrzyliśmy w milczeniu z Magdą na tą Świnicę, a młoda jechała swój show z bańkami.
Nic tam, ruszyliśmy w dalszą drogę.
W kierunku nie tyle oczywistym, co rozsądnym.
Jak się okazało, nawet bardzo rozsądnym, bo zaczęło brakować sił w małych nóżkach.
Ale starczyło na tyle...
żeby zobaczyć takie widoki, jakich nie widzi się na codzień
I usiąść na słupku najwyżej w całym swoim krótkim życiu - proszę państwa - 2093m, Skrajna Turnia.
Na dodatek widoki zaczęły być jeszcze bardziej klimatyczne. Byliśmy na pograniczu wysokich i zachodnich, więc kontrast był aż nadto widoczny.
Liliowe mnie urzekły. No świetnie tam.
Zastanawialiśmy się nad zejściem do Murowańca, ale nie, postanowiliśmy podejść przez Kasprowy.
Nie doceniałem tego odcinka, ale jest naprawdę z wielkim potencjałem.
Niemniej, im bliżej do kasprowego, tym więcej dziczy. Inaczej tego nazwać nie można.
Tak pół na nogach, pół na baranie, dokulamy się w końcu na górną stację kolejki. Tam będzie przerwa na bańki.
W sumie najchętniej schodzilibyśmy tamtędy. Uhrociem. Musi być genialnie.
Julka puszcza bańki, ja idę obczaić teren. Piwo 13 zł. Uciekam w podskokach. Zostaje delektowanie się widokami. O ile ludzie akurat nie przechodzą i nie zasłaniają.
W końcu omijamy łukiem szczyt i obniżamy się absolutnie pustym szlakiem zielonym w kierunku Myślenickich.
Na koniec jeszcze jedna niespodzianka, która leży na szlaku i zejść nie chce.
A potem większość już na baranie, co zabije moje kolana, ale to nic. Po dziesięciu godzinach zamykamy pętlę na mostku w Kuźnicach. I choć to czwarty wypad w góry, dopiero teraz czujemy, że zrobiliśmy coś wielkiego. Czujemy się jak zdobywcy ośmiotysięcznika.
A wieczorem zaciąga się na nowo nad Tatrami i wali żabami.
To nic, dalszy ciąg będzie i tak.
Poruszamy się raczej powoli. Niecałe dwie godziny do Karczmiska. Ale to nic. Piękna jest pogoda, upał wprost.
Sielanka trwa zdecydowanie zbyt krótko.
Załamani idziemy do Murowańca. Po drodze kłócimy się tysiąc razy, gdzie iść, bo przecież każdy ma swoje wizje, każdy lepsze.
W końcu staje na tym, że siedzimy w Murowańcu prawie godzinę, a potem idziemy nad Czarny Staw, czekając, co będzie się działo z pogodą. Nad stawem Julka szaleje z bańkami.
Tak w ogóle to mijała nas jakaś pani biegaczka. Młoda siksa. Buczała coś pod nosem o matce polce i dzieciach na szlaku, byłem z tyłu, więc niewiele słyszałem. Podchodzimy już pod staw - wraca. Pytam, czy ma jakiś problem.
Coś tam zaczyna wyzywać.
Mówię grzecznie, że jej pośladki klaszczą, jak biegnie.
Usłyszałem, że nie lubi takich małych siusiaków jak ja, tylko duże i twarde.
No dobra, wygrała, zatkało mnie.
Dodam tylko, że była tak atrakcyjna, że nawet na bezludnej wyspie bym na nią nie spojrzał.
I jeśli czyta te słowa - pozdrawiam serdecznie! I macham Ci siusiakiem.
No dobra, pani oddaliła się gwałtownie, a my postanowiliśmy pójść w stronę Małego Kościelca, a "potem się zobaczy".
Szlak jest łatwy, tylko kilka stopni było za wysokich dla Julki.
Niemniej szła bardzo dzielnie.
Po drodze jeż płakał (takim specjalnym głosem) bo bał się stawu, a jacyś goście powiedzieli, że nigdy nie widzieli tak wysoko jeża.
Tymczasem pogoda jako tako się ustabilizowała.
Góry raz się chowały, raz pokazywały, miało to swój urok. Chyba naprawdę wolę taką pogodę od przysłowiowej żylety, gdzie nic nas nie może zaskoczyć.
Tu już nowy rekord wysokości - 1863m. I dość atrakcyjna grań jak dla niespełna pięciolatki. Bardzo się jej tam podobało.
Przeszliśmy do przełęczy, gdzie zaplanowaliśmy przerwę na negocjacje, co dalej.
My debatowaliśmy ostro. Julka puszczała bańki. W zasadzie to nie mieliśmy zbyt dużego pola do popisu. Kościelec jakoś wydawał się zbyt dużym wyzwaniem. Wracać tą samą drogą też bez sensu.
No to baran zleciał w kwadrans nad Zielony Staw.
I musiał drugi kwadrans odpoczywać. Tymczasem jeż pozował do zdjęć.
Na rozstaju szlaków ktoś zgubił kij trekkingowy. Julka porwała go i wio. No dobra, to idziemy.
Wyżej...
i wyżej...
Mamo, chcę na śnieg!
I trzeba było spełnić życzenie dzieciątka.
Bardzo klimatycznie było w tej kotlince. Nikt nie szedł do góry, kilka osób schodziło, ale ogólnie pustki.
Pchamy się wyżej. Suchą ścieżką, widać było z Karbia, że śniegi są tylko w żlebach.
Już prawie...
No i stało się. Wdrapaliśmy się aż na Świnicką.
Teraz dopiero kusiło! Rzut beretem Świnica! A przecież trudności od tej strony małe. W godzinę obrócimy tam i z powrotem - takie myśli latały mi po łbie. I chyba nie tylko mnie...
Żadne głośne słowa jednak nie padły. Patrzyliśmy w milczeniu z Magdą na tą Świnicę, a młoda jechała swój show z bańkami.
Nic tam, ruszyliśmy w dalszą drogę.
W kierunku nie tyle oczywistym, co rozsądnym.
Jak się okazało, nawet bardzo rozsądnym, bo zaczęło brakować sił w małych nóżkach.
Ale starczyło na tyle...
żeby zobaczyć takie widoki, jakich nie widzi się na codzień
I usiąść na słupku najwyżej w całym swoim krótkim życiu - proszę państwa - 2093m, Skrajna Turnia.
Na dodatek widoki zaczęły być jeszcze bardziej klimatyczne. Byliśmy na pograniczu wysokich i zachodnich, więc kontrast był aż nadto widoczny.
Liliowe mnie urzekły. No świetnie tam.
Zastanawialiśmy się nad zejściem do Murowańca, ale nie, postanowiliśmy podejść przez Kasprowy.
Nie doceniałem tego odcinka, ale jest naprawdę z wielkim potencjałem.
Niemniej, im bliżej do kasprowego, tym więcej dziczy. Inaczej tego nazwać nie można.
Tak pół na nogach, pół na baranie, dokulamy się w końcu na górną stację kolejki. Tam będzie przerwa na bańki.
W sumie najchętniej schodzilibyśmy tamtędy. Uhrociem. Musi być genialnie.
Julka puszcza bańki, ja idę obczaić teren. Piwo 13 zł. Uciekam w podskokach. Zostaje delektowanie się widokami. O ile ludzie akurat nie przechodzą i nie zasłaniają.
W końcu omijamy łukiem szczyt i obniżamy się absolutnie pustym szlakiem zielonym w kierunku Myślenickich.
Na koniec jeszcze jedna niespodzianka, która leży na szlaku i zejść nie chce.
A potem większość już na baranie, co zabije moje kolana, ale to nic. Po dziesięciu godzinach zamykamy pętlę na mostku w Kuźnicach. I choć to czwarty wypad w góry, dopiero teraz czujemy, że zrobiliśmy coś wielkiego. Czujemy się jak zdobywcy ośmiotysięcznika.
A wieczorem zaciąga się na nowo nad Tatrami i wali żabami.
To nic, dalszy ciąg będzie i tak.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 24 gości