Postautor: vertigo » 2013-10-02, 22:53
Kiedyś takie perełki znalazłem w pamiętnikach Karola Wędziagolskiego:
"W samotności człowiek dojrzewa jak leśna paproć w nocy. W samotności nabierają właściwego znaczenia myśli i wyrażenia, gdzieś kiedyś posiane a zapomniane w rozgwarze szumnych i tłumnych dni. W samotności się one odnajdują i gromadzą, dołączając jak zaoszczędzony grosz do podstawowych rezerw ludzkiej duszy. Samotności nie znoszą i unikają jej ci, co w sobie nie rosną, utracjusze, którzy nic nie gromadzą, mówiąc trywialnie, wszyscy ci, którzy się z sobą nudzą".
"Przychodziła znów wiosna, ta sama i bliska co przez wszystkie lata dzieciństwa i młodości, a może jeszcze bardziej i serdeczna w ucieczce od rozhukanego żywiołu. Niemal świadomie wpadłem w sentymentalizm i prawie dziecinne nastroje. Młody księżyc nieśpiesznie wędrował nad skalnymi i leśnymi garbami... Może właśnie mojej żywej i czułej wrażliwości na przyrodę zawdzięczam, że udało mi się w tym okresie utrzymać jaką taką równowagę duchową. Gdy stawało się zbyt ciasno i niewygodnie wśród plątaniny myśli, uciekałem od nich fizycznie, jechałem w góry. W zupełnej ich pustce i ciszy wyzbywałem się wszystkich niepokojów, łączących mnie z rzeczywistością, opuszczało mnie poczucie teraźniejszości, jak kurz strząsałem z siebie psychiczne i mentalne zaśmiecenia zbiorowością (...) Prowadzony od wewnątrz zmysłem kosmicznej wspólnoty rozpoznawałem w skałach moje rówieśnice, a w ich kamiennej ciszy nabierały znaczenia wszystkie głosy w nieznanej mowie. Wychodziłem ze swojej trójwymiarowości, łączyłem się ze swoją pradawnością, włączałem w nieskończoność czasu i przestrzeni, radując się cudem. Świadomość prawdziwej, a nie znającej kresu egzystencji. Nie była to fantazja, ale realne przeżycie. Stawałem się pojemnym bez granic, nawet nie tracąc poczucia swojego tymczasowego tu i teraz. Było mi, jakby glob ziemski wyrastał ze mnie, a ja z niego".