Połowa wyjazdu na Suwalszczyznę już za nami - przeleciało to jak z bicza strzelił. Choć i tak nie sądziłem, że stolicy polskich Litwinów dotrzemy tak szybko.
Jesteśmy rozbici niedaleko
Puńska (Punskas). Wstając o świcie za potrzebą zderzam się z mżawką na zewnątrz namiotu. Niefajnie. Wracam spać i przy ponownej pobudce niebo znowu pełne jest słońca, a po opadach ani śladu. Niektórzy nawet nie potrafili uwierzyć, iż wcześniej była taka smutna pogoda
.
Jak co rano śniadanie przygotowujemy nad ogniem.
Składanie sprzętu, plecaki na garby i w kierunku głównej drogi. Na zdjęciu widać lasek, w którym nocowaliśmy, oraz łąki poprzecinane kanałami.
Podwójne nazewnictwo się kończy w dziwnym miejscu - Szołtany (Šaltėnai) są także zamieszkałe częściowo przez Litwinów, ale z jakiegoś powodu jako jedna z trzech wsi w gminie Puńsk posiadają tylko polskie tabliczki.
Przy asfaltówce następuje uświęcony tradycją podział grupy na część szybszą i wolniejszą. Co prawda ruch znikomy, ale może coś się uda złapać?
Mijany przystanek wygląda niby normalnie, ale zwracają uwagę ciemniejsze kolory cegieł (kamieni) od frontu. Nie jest to przypadkowa kompozycja, ale tzw. słupy Giedymina, najstarsze historyczne godło Litwy. W ten sprytny sposób miejscowi Litwini podczas budowy zaznaczyli swoją obecność
.
Przechodzimy obok dużego gospodarstwa z wystawą sprzętu rolniczego; pilnuje go pies pogrążony w sprawiedliwym śnie. A oprócz tych zabudowań to sielsko...
Dyskutujemy z Andrzejem czy jest sens łapania stopa: w końcu jeśli nie zatrzymał się Bubie i Grześkowi, to nas także oleje. Ostatecznie ustalamy, że próbować zawsze warto, ręka nam od tego nie odpadnie.
Po kilku minutach, tuż przed wejściem w las, słychać warkot samochodu. Machamy i... auto staje.
- Tak, widziałem dwie osoby, które szły wcześniej, ale one nie machały aby mnie zatrzymać - mówi kierowca. - Wziąłbym ich, lecz skoro nie chcieli, to wezmę was
. O, zegarek Garmina, model taki i taki - rzuca, patrząc na moją rękę.
- A nie wiem jaki to model, dostałem od brata, gdy kupował nowy - odpowiadam.
- Ja wiem, mam identyczny.
Okazało się, że też biegacz
.
Pięć kilometrów dzielących nas od Szypliszek (Šipliškė) pokonujemy w kilka minut. Z samochodu wychodzimy na parkingu obok przybytku o wdzięcznej nazwie "Malibu". Wygląda jak burdel dla TIRowców, pędzących pobliską ruchliwą szosą w stronę granicy.
Nie wiemy co goście wyprawiają na piętrze, ale na parterze działa restauracja. Wystrój ciut kiczowaty z dawnych lat, główną klientelą są kierowcy wielkich ciężarówek zza wschodniej granicy. W menu regionalne jedzenie, lecz tym razem decyduję się na arcypolskie pierogi z kapustą i grzybami. Niestety - piw litewskich brak, tylko sikacze znad Wisły...
Andrzej dzwoni do drugiej części ekipy - oni nie łapali stopa, bo... uznali, że nie warto. Teraz na pewno będą próbować, a my wiemy, że spędzimy tutaj dużo czasu.
W telewizji leci transmisja próby odwołania Antoniego Macierewicza ze stanowiska ministra. Piszę do Grzesia alarmującego smsa, ten jednak nie wykazuje zainteresowania tematem
. Z braku laku zaglądam do miejscowej prasy, gdzie szeroko relacjonowane są Miss Podlasia Nastolatek 2017 (co prawda Podlasie jest daleko stąd, ale poczytać można).
Dziewczyny prezentują się na zdjęciach w pozach niczym gumowe lalki, niektóre chyba wycięły sobie żebra, bo niemożliwym jest bycie tak chudym. Każda z nich ma jakieś pasje i zainteresowania: Natalię interesuję zdrowy tryb życia i fitness, Weronika lubi malować, druga pisze wiersze. Dominika ma fioła na punkcie harcerstwa i w przyszłości chciałaby pomagać innym ludziom (lepiej późno niż wcale). Karolinę kręci fryzjerstwo, sztuka makijażu i raper Adam Kubiak (a kto to, k...a, jest??). Trzecia Weronika chciałaby polecieć balonem, Marcie marzy się bycie trenerem personalnym i masażystką (wielu zapewne marzyłoby stać się jej klientami). Aleksandra już osiągnęła jakiś sukces, bo wygrała turniej w ping-ponga, jej imienniczka tańczy hip-hop, a Julia interesuje się modelingiem. Marta nr 2 ma bardziej przyziemne marzenia - chciałaby poznać Joannę Krupę - natomiast idolem Laury jest Justin Bieber i pragnie, aby wszystkie bezdomne psy znalazły dom (a koty to gorsze??).
Najbardziej przykuł moją uwagę fakt, że połowa z tych panien miała 14-15 lat: kiedyś to były po prostu dzieciaki na pograniczu podstawówki i szkoły średniej, a teraz damy na salonach...
Po godzinie wpadają Buba i Grzesiek: udało im się trochę skrócić wędrówkę, bo ktoś ich podwiózł na sam koniec. Możemy wszyscy razem usiąść do stołu.
W prasie, oprócz zdjęć nastolatek w strojach kąpielowych, znajduję informację o śmierci Rogera Moora. Potem okazało się, że w tym czasie zmarł również Zbigniew Brzeziński, a po powrocie dowiedziałem się o odejściu Zbigniewa Wodeckiego
. Właśnie tutaj rozmawialiśmy, czy mistrz wróci jeszcze na estrady po wyjściu ze szpitala, a on już od dwóch dni był po drugiej stronie... Zawsze, gdy wyjeżdżam gdzieś na dłużej, to po powrocie czeka seria złych wieści ze świata.
Korzystamy z okazji i próbujemy doładować sprzęt elektroniczny; odkrywam, że moja ładowarka nie działa, na szczęście zamiast smartfona mam starą cegłę, która spokojnie wytrzyma do końca tygodnia.
W podziemiach knajpy są toalety - na damskiej wyraźnie pisze, że jest tylko dla kobiet. Być może męskie są koedukacyjne?...
Znów zrobiło się późne popołudnie. Niebo zaczyna przybierać niepokojąco ciemne barwy.
Robimy zakupy i postanawiamy wziąć pogodę na przeczekanie: za granicą Szypliszek skręcamy w boczną drogę i obok jakiejś przepompowni spontanicznie obalamy flaszkę smakową. Początkowo nawet zaczęło trochę siąpić, ale w końcu odnosimy zwycięstwo: wraca słońce!
Pozostały nam do przejścia ze dwa kilometry, więc nawet nie próbujemy łapać kolejnego stopa, tylko rozkoszujemy się widokami.
Za lasem znajduje się wioska
Becejły (Beceilai). Na mapie mam zaznaczone obozowisko nad brzegiem jeziora Jodel, idziemy więc z Eco sprawdzić, czy coś tam rzeczywiście jest. Nic nie znajdujemy - szeroka szutrówka z jednej strony ograniczona jest ostrym spadem do wody, a z drugiej gęsto rosnącymi drzewami, wracamy więc do reszty. Okazuje się, że Buba poszła w przeciwnym kierunku i znalazła miejscówkę nad jeziorem Iłgieł.
Mimo bliskości wioski panuje cisza, przerywana jedynie kumkaniem żab. Do zmroku mamy jeszcze czas, więc męska część rzuca plecaki w krzaki i całą grupą ruszamy do centrum Becejł(ów). Działa tam sklep "Górnik". Grzesiek się śmieje, bo rozmowy o górnikach i górnictwie dawno zaczęły go drażnić, a tu taka prowokacyjna nazwa
.
Przed wyjazdem miałem obawy jak będzie z zaopatrzeniem: wizja błąkania się kilka dni po zadupiach bez możliwości uzupełniania zapasów była jak najbardziej realna. Okazało się, że codziennie na naszej drodze stawał jakiś punkt sprzedaży. Duża w tym zasługa dwóch podwózek - do Lazdijai i do Puńska, inaczej sytuacja malowałaby się mniej kolorowo.
Kupujemy kilka rzeczy na wieczór, rozmawiamy trochę ze sprzedawczynią i wracamy do jeziora. Plecaków nikt nie ukradł, więc można rozstawić namioty i fotografować ciemniejącą taflę wody.
Ognisko rozpalamy kilkanaście metrów dalej, w miejscu gdzie już ludzie kiedyś je palili. Na zapiekanki zużywamy bardzo smaczny ciemny chleb litewski, kupiony w Puńsku.
Bez dokumentacji ani rusz
.
Nastał czwartek. Dni zaczynają uciekać coraz szybciej...
Rano - jak przez większość wyjazdu - czyściutkie niebo. Temperatura jednak trochę spadła, więc nie decydujemy się na poranną kąpiel, pierwszy raz nie rozpalamy też wczesnego ogniska.
W Becejłach znajduje się plaża gminna, na którą wieczorem zajrzałem: posiada zadaszenia i łagodne wejścia do wody, więc spróbujemy tam powalczyć z chłodem jeziora. Najpierw jednak ponownie zaglądamy pod sklep, gdzie przyrządzamy kultową potrawę obowiązkową na każdej wschodniej wyprawie: jajecznicę!
Smakowała wybornie, nikomu też nie przeszkadzało, że w sklepowym ogródku pichcimy sobie jadło.
Po konsumpcji idę z aparatem obejrzeć pobliski kościół z okresu międzywojennego: wpisany jest na listę zabytków, ale dudy nie urywa.
Przy głównej (i jedynej) drodze stoi coś, co wygląda na dworek - ale sądzę, że to współczesna wariacja.
Becejły są jedną z najstarszych miejscowości uzdrowiskowych w Polsce - przynajmniej tak można przeczytać w kilku miejscach, bo patrząc na nie od środka trudno sobie wyobrazić ten potencjał
. Samo położenie między dwoma jeziorami jest malownicze, ale co tu można robić jeszcze innego?
Schodzimy na plażę. Piasek, pomost, uroczy niebieski domek WOPR-u. Miejsce na ognisko. I tylko toaleta zamknięta - a potem się dziwią, że ludzie sikają z trampoliny!
Nie zastanawiam się długo - zrzucam ciuchy i w biegu wpadam do Szelmentu Małego. Takie szybkie zanurzenie jest daleko mniej bolesne
. Woda jest zimniejsza niż podczas pierwszych kąpieli w jeziorze Sztabinki, ale zdecydowanie cieplejsza niż w Gaładusiu! Wkrótce dołączają do mnie chłopaki, a Buba... ona ma chusteczki
.
Człowiek od razu czuje się jak nowo narodzony. Przed wyruszeniem w dalszą drogę zaglądamy jeszcze raz do sklepu, gdzie ekipa wesoło gawędzi ze sprzedawczynią. Ze środka wytacza się też siwy facet, ledwo stojący na nogach. Na szczęście rower postanowił prowadzić, a nie wsiadać na niego - a szedł nie byle gdzie, bo na randkę. Kawaler do wdowy
.
Tymczasem niebo zaczyna się niebezpiecznie zaciągać i od pewnego momentu jest wiadome, że pytanie nie brzmi "czy", lecz "kiedy lunie?". Udaje nam się jeszcze dojść do dużego przystanku, w środku którego stoi stolik ze sporą liczbą gazet.
A potem niebo zaczęło walić się na głowy - ulewa taka, że woda nie nadążała spływać, a z drugiej strony rozgrzany asfalt zaczął parować.
Po dwóch kwadransach się uspokaja, więc przenosimy się za granicę wsi, do lasu. Rozkładamy się z boku (w dwóch grupach, rzecz jasna), aby łapać stopa. Dajemy sobie trochę czasu - jeśli się nie uda, to najwyżej wrócimy w miejsce, gdzie spaliśmy ostatniej nocy.
Początkowo wygląda to marnie, ale ostatecznie jakieś auto zatrzymuje się przy tyłach i zabiera Grzesia z Bubą. Odetchnęliśmy z Andrzejem z ulgą - Becejły były fajne, ale jeszcze fajniej byłoby zobaczyć coś nowego. Wreszcie możemy ponapierdzielać
.
Las szybko się kończy i ponownie wychodzimy na otwarte przestrzenie pełne słońca, bowiem po deszczu niebo zrobiło się czyściutkie.
Eco dzwoni do reszty - znaleźli miejsca na nocleg przy wieży widokowej! Super! My tymczasem mijamy odbicia na różne małe wioseczki o ciekawych nazwach: Białobłota (Baltos Balos), Postawelek (Postavelekas), Ignatowizna (Ignatovizna). Szczytem jest drogowskaz do Kupowa (Kupovas), na widok którego człowiek machinalnie zaczyna czuć potrzebę sięgnięcia po papier toaletowy.
Za drogą na Kupowo stoi stacja benzynowa, ale właśnie ją zamknęli. Po drugiej stronie większy dom, który reklamuje się jako miejsce uboju - też nieczynne. Może to i dobrze, bo zza drzew widać szczyt wieży widokowej, która administracyjnie leży w Baranowie (Baranovas). A to w gminie
Rutka-Tartak (Rutkos Lentpjūvė); zastanawiałem się kto tak durnie połączył dwa nie pasujące do siebie człony, ale okazało się, że na starych mapach także już funkcjonuje ta nazwa.
Wieżę wybudowano kilka lat temu na wielkim kopcu - przynajmniej tak to wygląda. Trzeba przyznać, że miejsce wybrano znakomite.
Pod drewnianą konstrukcją czeka tylko Buba - Grzesiek poszedł do Rutki (i Tartaku) na zakupy. Bez zwłoki wchodzimy na górę. Widoczki ładne, zwłaszcza jeziorko u podnóża sprawia wrażenie dziury po małym meteorycie.
Górka, na której stoi wieży, ma 230 metrów wysokości. Gdyby nie jej rozległość, to wziąłbym ją za jakieś cmentarzysko Jaćwingów. Ale to jednak dzieło natury, co skrzętnie wykorzystuje człowiek: od zachodniej strony część górki rozebrano.
Właśnie tam - w dawnym kamieniołomie (?) - chcieliśmy zrobić ognisko, ale nagle zrobił się w okolicy ruch: pozjeżdżało się kilka samochodów, zaparkowali przy schodach prowadzących na szczyt i stoją. Tylko kierowca jednego z nich przyszedł do wieży, przywitał się, pogadał chwilę, pooglądał widoki i pojechał. A tamci dalej stoją przy swoich brykach i coś półgębkiem gadają. Żeby chociaż jakieś bara-bara, ale nie - rozmowa w oparciu o karoserię.
W międzyczasie wraca Grzesiek z zakupami i zaczyna zachodzić słońce.
Wreszcie nieproszeni goście odjeżdżają, więc po rozstawieniu namiotów można rozpalić ognisko. Dzisiaj jako potrawa dnia będą kartofelki
. Siedzenie przy trzaskającym ogniu musiało zatem przeciągnąć do 1 w nocy, bo najpierw trzeba było stworzyć żar, a potem poczekać na efekt końcowy.
Noc była zdecydowanie najzimniejsza podczas tego wyjazdu - musiałem spać w ubraniu, a nie jak zwykle tylko w bieliźnie.
Piątek przywitał nas pełnym zachmurzeniem i nieprzyjemnym wiatrem.
Podczas rozmowy Eco stwierdził, że jedyne, czego mu brakuje w czasie wyprawy, to niedostatek szutrówek i polnych dróg. Fakt, chodziliśmy też po takich, ale większość trasy przemierzyliśmy asfaltem. Spoglądam na mapę.
- Andrzej, tu niedaleko jest cmentarz wojenny. Możemy tam pójść i potem leśnymi drogami do Rutki.
Wszyscy się zgodzili, zwłaszcza, że czasu mieliśmy sporo.
Z górki zeszliśmy na przełaj, przedzierając się przez ogrodzenia (bez podpiętego prądu). Podążyliśmy w kierunku Wierzbiszek (Viežbiškės), liczących 40 mieszkańców zasiedlających rozrzucone daleko od siebie domostwa.
Kwatera wojenna położona jest w lesie - z oryginalnego założenia przetrwały podstawy kilkunastu nagrobków oraz, być może, częściowo płot. Jakiś czas temu postawiono nowy pomnik.
Na cmentarzu spoczywa 20 żołnierzy niemieckich i 6 rosyjskich - efekt walk z lat 1914-1915.
Takich nekropolii jest w regionie oraz na Mazurach sporo, lecz tylko ta jedna trafiła się na naszej marszrucie.
Kolejne kilometry przemierzamy piaszczysto-szutrowymi drogami mijając zagubione domki oraz przez długi czas mając przed oczami sylwetkę wieży widokowej z drugiej strony. Jak kiedyś na spływie tratwami ciągle widzieliśmy kościół w Sztabinie, to teraz to
.
Powietrze stało się jakoś dziwnie gęste i po chwili już wiemy czemu: zaczyna padać. Jest to pierwszy i jedyny deszcz, jaki nas spotkał podczas chodzenia. Raz leje mocniej, raz słabiej, a na rogatkach Rutki-Tartaku przestaje zupełnie.
Ani w Rutce, ani w Tartaku nie ma nic ciekawego do oglądania (współczesny kościół należy do gatunku średnio-szpetnego), jedyną atrakcją jest
Dolina Przygód nad Szeszupą, czyli połączenie placu zabaw, ścieżki edukacyjnej, miejsca na grilla i przystani kajakowej. To już kolejny przykład, gdy gminna za unijne pieniądze wybudowała infrastrukturę nad wodą, wiedząc, że może to przyciągnąć jakiś turystów, a przynajmniej miejscowych.
Postawiono toaletę (toi-toi, ale lepszy rydzyk, niż nic), pod wiatą jest nawet kran z bieżącą wodą.
Oczywiście nie mogło się obyć bez groźnych zakazów typu: "zakaz wnoszenia alkoholu". Wiadomo - alkohol, nawet w plecaku, zabija i gwałci.
Szeszupa to dopływ Niemna - wygląda na mocno zarośniętą i zadrzewioną, niezbyt odpowiednią dla kajaków, które tu reklamują.
Musieliśmy sobie zrobić takie zdjęcie - każdy chciał być łosiem, ale dobiegłem najszybciej
.
Chyba jesteśmy sporą atrakcją dla rutko-tartakowej młodzieży, bo co chwila ktoś przychodzi sobie niby pochodzić, ale w rzeczywistości zlustrować obcych. Jakiś dwóch młodzieńców dziwi się, że dźwigamy takie ciężary... Potem jeszcze spotykamy ich na przystanku, jak próbują namówić mnie do kupna im paczki fajek.
Podczas oczekiwania na autobus pojawiło się słońce, czyli pogoda wróciła do normy.
PKS przyjeżdża prawie punktualnie, zabierając nas do Suwałk...